Złamałam złotą zasadę rodzicielstwa. Ups.

Złamałam złotą zasadę rodzicielstwa. Ups. Bardzo chcę, aby moje dzieci… no właśnie, co? Odniosły sukces, tak. Ale dla każdego ten sukces może oznaczać coś innego.

Żyję z pisania, co nie było dla mnie oczywistym i pierwszym wyborem. Możliwe, że zupełnie niepotrzebnie zmarnowałam kilka lat życia na studia, podczas których mogłam szlifować warsztat. Ale kto to wiedział, że moje życie tak się potoczy? Prawda jest taka, że kończąc liceum nie miałam pojęcia co chcę, co umiem i co mogę robić. Poszłam z tłumem, tam, gdzie wszyscy. Dopiero grubo po trzydziestce odnalazłam coś, co sprawia mi radość i mnie cieszy, praca marzeń. Pracuję dużo ponad 40 godzin ale to kocham. Wcześniej chodziłam na skróty i często się opieprzałam.

Podziwiam wszystkich, którzy kochają swoją pracę. Zajmuje nam tyle czasu, że fajnie jest lubić to, co się robi. Ja długo nie znosiłam, męczyłam się codziennie, byłam w rozpaczy myśląc, że marnuję sobie życie na robienie czegoś, czego nie znoszę.

I w sumie tego właśnie chcę dla swoich dzieci. Aby odnalazły coś, co kochają. W ogóle nie mam założeń, że moje dzieci będą lekarzami, czy prawnikami, bo dla mnie te zawody nie są gwarancją sukcesu, powodzenia, komfortu życia. Można być szczęśliwą nauczycielką, makijażystką, fryzjerką, listonoszem. Można. I to jest moim priorytetem w przypadku dzieci. To dlatego pozwalam im teraz eksperymentować, choć kosztuje mnie to dużo czasu, wysiłku i pieniędzy.

Ten wysiłek to nie tylko manewrowanie kalendarzem, rozciąganie doby i lawirowanie pomiędzy korkami, aby zawieźć, przywieźć, odwieźć. To nie tylko kibicowanie, dobieranie strojów i wożenie na zawody. To nie tylko pamiętanie o płaceniu regularnych składek. To też ćwiczenie zaangażowania. Bo z dziećmi już tak jest, że gra na ukulele zdaje się fajna, ale po trzech miesiącach przechodzi (hahaha, kogo ja okłamuję, bywa, że po dwóch lekcjach), kiedy okazuje się, że to żmudny proces uczenia, a jeszcze nauczyciel ma wymagania, idzie dzieciakowi kiepsko i nijak to się ma do radosnej, spontanicznej i improwizowanej twórczości.

Zachęcamy dzieci do wytrwałości, bo już nie są takie całkiem małe i rozumieją, że życie to również obowiązki i zobowiązania i jeśli decydujemy się na coś, to musimy być konsekwentni, nie da się ciągle zmieniać zdania. To dlatego moje dzieci zwykle jak już się na coś zapiszą, chodzą przynajmniej do końca semestru. Są też zajęcia, na które chodzili, bo nam na tym zależało – tak było z basenem. Dla bezpieczeństwa zależało nam na tym, aby szybko nauczyły się pływać.

Złamałam jednak już raz tę złotą zasadę rodzicielstwa i pozwoliłam córce na zrezygnowanie z zajęć w połowie roku. Wiem, tragedia, niekonsekwencja i dramat, co z niej wyrośnie, skoro w wieku 9 lat pozwoliłam jej decydować o sobie?

Teraz, z perspektywy czasu, wiem już, że stało się to zbyt późno. Mój upór i jakieś dziwne założenia przysłoniły mi dobro mojego dziecka i ewidentne sygnały, które mi wysyłało, a potem już desperackie próby. Prawda jest taka, że moja córka męczyła się na tych zajęciach. Nie znosiła ich, nie nadawała się do nich, nie lubiła ich i chodziła tam najpierw z ciekawości, potem z przyzwyczajenia, a na końcu, bo my jej kazaliśmy. W końcu jednak w jakiś magiczny sposób udało mi się dotrzeć te jej męki. Choć początkowo z bólem serca, pozwoliliśmy jej zrezygnować. Sama wymyśliła inne zajęcia, na które w zamian zaczęła chodzić.

Nie opuściła ani jednego treningu, sama ćwiczy w domu, kupuje ciuchy, jest zafascynowana, zachwycona, uwielbia to. Ale to jeszcze nic. W tym tygodniu Emma występuje na mistrzostwach z programem solowym, a Nina za dwa tygodnie jedzie na Mistrzostwa Polski, na których wraz z zespołem mają szansę na medal. Kiedy chodziła na zajęcia z siostrą, obie sobie tak przeszkadzały, że Nina nie była nawet brana pod uwagę do konkursu, nie mówiąc już o tym, żeby w układzie miała jakąś szczególną rolę.

Patrząc na to doświadczenie jak i na własne, mam nadzieję być mądrzejsza i lepiej przyglądać się moim dzieciom. Prawda jest taka, że moja córka, która ma zaburzenia SI nie nadawała się do skomplikowanych układów, niezbędnych w dyscyplinie, na jaką ją zapisałam. Jest wolnym, kiepsko skoordynowanym, ale jakże pięknym ptakiem. I to ja, jej matka, muszę stworzyć dla niej takie zajęcia, które ją rozwiną, a nie złapią w klatkę, nawet jeśli złotą. Prawda jest taka, że moje córki ze sobą rywalizują i kiepsko się dogadują, dlatego muszą na dodatkowe zajęcia chodzić osobno.

Moje dzieci marzą o koniach, ale aktualnie nie jestem w stanie im tego zapewnić, bo zwyczajnie nie ma kiedy. Marzą o malowaniu, ale nie potrafimy znaleźć zajęć, które by nam pasowały. Dominik marzy o gokartach, ale chyba musielibyśmy sprzedać nerkę, żeby nas było na to stać.

Złamałam złotą zasadę rodzicielstwa. Piszę to dziś, bo właśnie dziś pozwolę mojemu synowi pożegnać się z piłką nożną, nie będę go zmuszać do kończenia sezonu, bo nie mogę już patrzeć na to, jak się męczy. Kiedyś ją kochał, ale jak to miłość, nie każda trwa do końca życia. Możliwe, że jeszcze wróci, a może pokocha coś innego? A może w ogóle nic? Sama nauczyłam się angielskiego, bo chciałam. Na dzisiejsze czasy za późno. Nie chodziłam na żadne kółka, nie znosiłam sportu. I to ja przebiegłam maraton, choć gdyby ktoś mi to powiedział 30, czy 20 lat temu, umarłabym ze śmiechu.

Chciałam, aby dzieci czuły się częścią zespołu, aby pokochały sport, poznały smak współzawodnictwa, przegranej, aby nauczyły się współpracować i trwać przy swoich decyzjach. Ale te wszystkie lekcje mogę dać mojemu synowi inaczej, niż zmuszając go do treningów piłki, które on tylko niechętnie odbębnia, bo musi wytrzymać do końca sezonu.

Kiedy słucham wypowiedzi sportowców – sport był dla nich wszystkim. Był miłością, pasją, rozrywką, był w głowie od rana do wieczora, kiedy rodzice nie mogli zawieźć na trening, sami znajdywali sposób. No i najważniejsze – mieli nie tylko chęci ale i talent. Możliwe, że ja nie jestem z tych rodziców, którzy uważają, że z każdego da się zrobić Messiego.

Nauczyłam się być szczęśliwa bardzo późno. Bardzo bowiem późno zrozumiałam, że życie nie polega na robieniu tego, co wszyscy, na pragnieniu tego, czego pragną wszyscy. Nauczyłam się, że szczęście to jest coś, co nie jest zależne od tego, czy ktoś mnie lubi, czy mam męża, rozmiar XS czy duży dom. Szczęście to jest coś, na co mam konkretny wpływ. I tego uczę dzieci. Nasze szczęście jest w naszych rękach. Możemy po nie sięgać. A jeśli coś sprawia, że jesteśmy nieszczęśliwi – możemy próbować to zmienić. Mój syn grał w piłkę prawie dwa lata, no ale jak to śpiewa Podsiad – nie ma fal.

Mnie też zdarzyło się zapisać na trzymiesięczny kurs jogi i przerwać go po trzech tygodniach. Nie wyrzucałam sobie, że wywaliłam kasę, jestem niekonsekwentna, leniwa, niewytrzymała, że się poddałam i tak dalej. Nie czułam tego, więc przestałam się torturować.

Dlaczego w stosunku do dzieci nasze standardy są takie wygórowane?

Moja córka odnalazła coś, co kocha, syn pewnie też odnajdzie.

Przecież to, że nie dotrwał do końca sezonu, to nie koniec świata.

Zdjęcie: Francisco Gonzalez dla Unsplash