Cierpię na nieuleczalną chorobę. Nazywa się rodzicielstwo.

Mój umysł zamienił się w sieczkę. W jajko na miękko. W zawartość pieluszki niemowlaka. W pizzę ze wszystkimi składnikami. Nie mam nic do powiedzenia, bo jak tylko otwieram buzię, z moich ust wydobywa się bleee.

Tak, wiem, że dzieciom trzeba tłumaczyć. Milion razy. A jak milion nie pomoże, to i milion pierwszy.

Tak, wiem, że dzieci trzeba wychowywać, a nie tylko chować.

Tak, wiem, że dzieci mają być przede wszystkim grzeczne. I ciche. W myślach, aby czasem nie przeszkadzać dorosłym, powinny zajmować się liczeniem baranów, żeby potem móc jeszcze szybciej zasnąć. Samemu też trzeba być cicho.

Jakikolwiek przejaw emocji jest niebezpieczny i może zaważyć na przyszłości dziecka, jego zdrowiu, psychice i motywacji. 

Tak, wiem, że dzieciom nie puszcza się bajek. Co najmniej do 10 roku życia nie pokazuje telefonu ani tableta. Nie daje słodyczy. Ani glutenu. Nie pozwala biegać. Mogą ewentualnie oddychać, ale też bez przesady, byle nie za głośno.

Tak, wiem, że dzieciom potrzeba przede wszystkim cierpliwości. Można liczyć przecież do stu. Albo do tysiąca.

Tak wiem, że dziecko to cud. Nawet wtedy, kiedy ma śmierdzące skarpetki i mówi słowo kupa co 45 sekund.
Tak wiem, że przecież inni rodzice dają radę. I jeszcze na głowie stają w wolnej chwili. Ćwiczą, malują, pieką, robią kursy i piszą książki.

Tak wiem, że wszystko można, jak się tylko chce. Można od 5 rano lizać podłogi, w tym samym czasie doglądając piekącego się na śniadanie chleba. Wyprawiać (z uśmiechem i przyciszonym głosem na poziomie przyjemnych dla ucha decybeli) dzieci do szkoły, a potem zajmować się fascynującą karierą. Nigdy nie będąc spóźnionym (to dla nieogarniętych), oczekiwać z niecierpliwością na powrót dzieci ze szkoły, po czym podawać im składający się z organicznych, gotowanych na parze warzyw z własnej uprawy, obiad.

Można nigdy nie narzekać, za to się zarzekać, że KAŻDA chwila z dziećmi jest magiczna. Każda.

Można mieć zawsze czysty dom, pomimo mieszkających w nim dzieci.

Można spełniać się na przemian gotując, zbierając, piorąc i prasując.

Można z byle jak zawiązanym z potarganych włosów kokiem, w dżinsach i zwykłym białym podkoszulku wyglądać jak milion dolarów.

Można być wiecznie uśmiechniętą i pełną energii, choć ostatni raz wyspałaś się pięć lat temu w trakcie operacji.

Można układać, lepić, śpiewać, bawić się w nieskończoność w chowanego i NIGDY nie przewracać przy tym oczami.

Można nie używać słów zaraz i potem, a wszystkie obowiązki wykonywać w dodatkowej, 25 godzinie, którą dysponują bardziej ogarnięci rodzice. 

Można mieć dziecko, które ochoczo sprząta, zmywa i nie poganiane siada do zadania domowego, po czym robi je z wyprzedzeniem na trzy dni. Bez pomocy rodzica, oczywiście.

Można wcale nie chcieć sobie strzelić w łeb, wyrwać wszystkich włosów ani od 10 rano odliczać do 20.

Można nie miewać dni, kiedy o 9 rano ma się wrażenie, że to był bardzo długi dzień.

No wiem, że można.

Można podobno zobaczyć też ufo. Można żreć wszystko jak leci i nie tyć. Można.

Tylko dlaczego ja akurat nie mogę (i wczoraj też nie mogłam)? Niech mi ktoś powie, że też tak aktualnie ma? Czy tylko ja nie mogę?

P. S. Jeśli też nie możesz, prawdopodobnie cierpisz na nieuleczalną chorobę zwaną rodzicielstwo. Nie ma na nią trwałego lekarstwa, ale podobno chwilową ulgę przynosi słuszna dawka wina w grupie wsparcia cierpiących na tą samą przypadłość, probiotyk o nazwie dziadkowie, ewentualnie weekend poza domem dla poratowania zdrowia.

Zdjęcie: źródło

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!