Marzy mi się.

Marzy mi się, że napiszę w końcu książkę. Ciągle ktoś zachęca, ponagla, pyta kiedy, bo przecież blogi nie są dla każdego. Pojawił mi się tak piękny pomysł w głowie, że postanowiłam w końcu go zrealizować. Daję sobie czas do końca roku, choć w praktyce wiem, że może będzie mi go potrzeba dłużej. Mając przecież małe dzieci niczego nie można być pewnym, zakładam obsuwy czasowe. W kwestiach słowa pisanego jestem perfekcjonistką, obiecuję więc, że będę pisać dotąd, dopóki nie będę zadowolona z treści.

W obliczu końca świata, który przyjdzie do mnie w postaci czterdziestki, czas zacząć realizować marzenia z listy „do zrobienia przed śmiercią”. Ponieważ stan konta nijak nie wskazuje ani na nowe cycki, ani na moje wymarzone, jak to mawia moja córka „auto bez dachu, do którego my się nie zmieścimy”, muszę wziąć sprawy we własne ręce i te marzenia sobie po prostu zrobić sama.

A książka marzyła mi się zawsze. Taka, którą się czyta pod kocem, a potem się patrzy na swojego współspacza i chce się do niego mocniej przytulić. I chyba dopiero teraz dojrzałam do tego, żeby to wszystko, co mi w głowie siedzi, opisać.

Ponieważ w zeszłym miesiącu przeczytało moje „wypociny” rekordowo 150 tysięcy luda, to chyba już lepszej weny nie będzie. Choć hejterzy mi czasami wypominają, że ciągle to samo, stale tylko ta huśtawka pomiędzy ekstazą, a umęczeniem, no takie już to życie matki jest. Jednego dnia kupa, drugiego zabawa. Będzie, będzie się działo. Jednego dnia całujemy te małe stópki ze spojrzeniem o inteligencji ameby, takie malusie, ninini, w drugi dzień budujemy rakietę do szybkiej wysyłki w kosmos i dajcież mi wy wszyscy w końcu święty spokój. My, matki, kto to ogarnie?

Książka będzie do czytania od środka, od końca albo od deski do deski. Będzie na całe życie. Będzie poradnikiem, kopem w tyłek, powieścią, romansem, dziennikiem i nowelą w jednym. Bo przecież skoro ja piszę, to mogę w niej zrealizować moje życiowe motto, które brzmi „a kto mi zabroni”? Mam nadzieję, że nie przejdziesz koło niej obojętnie. Będziesz płakać, będziesz rechotać, będziesz sobie myśleć, że życie jest pokręcone, ale jakże zajebiste, możliwe, że sobie czasami pomyślisz, że też chciałabyś trochę tego, co ja biorę, albo złapiesz się na kalkulacji z jakiej wysokości upadłam na głowę.

Marzy mi się, żeby to była taka książka, którą będziesz mogła kupić dla ojca swojego dziecka, żeby chłop skumał, czemu ryczysz na reklamie papieru toaletowego. Egzemplarz dla bezdzietnej jeszcze psiapsióły, żeby potem nie miała pretensji, że jej nie mówiłaś, jak to jest. I dla ciotki Helenki, od której złotych rad dotyczących wychowania dzieci rodem z dwudziestolecia międzywojennego nie da się już słuchać.

Marzy mi się, żeby to była taka książka, którą poczytasz sobie do kawy, w autobusie, przed snem, w te 5 minut, kiedy w końcu siądziesz. Żeby Ci się rogi trochę pogięły, od noszenia w torebce między zaczętym lizakiem, pampersem i mokrymi chusteczkami. Żebyś sobie gdzieniegdzie zaznaczyła fragment, który potem przeczytasz wiele razy i wygrzebiesz z czeluści pamięci w gorszy dzień.

Napisałam szkic spisu treści i szczegółowy „plan podboju”. Mam bardzo klarowny pomysł, tytuł, itepeitede. Także tego, dzieje się, koniec gadki szmatki, będzie. Nie mogę zdradzić wielu szczegółów, bo konkurencja nie śpi.

Wiem, że w modzie jest teraz zaskakiwanie czytelników i wyskakiwanie z książką z dnia na dzień. Ale ja zwykle pod prąd i u mnie to nie przejdzie, bo możliwe, że blog na książce trochę ucierpi. Nie będę więc udawać, że kiedy nie piszę, oddaję się medytacji, czy też „pracuję nad ważnymi projektami”, czy też w końcu uciekłam, gdzie pieprz rośnie, a przynajmniej tak daleko, żeby mnie tam żadne „maaaaamoooooo” nie dosięgło.

Marzy mi się, żeby wydać, wypromować i sprzedać książkę sama. I do tego bardzo będę potrzebować Twojej pomocy, ale to wszystko w swoim czasie.

To jak, przeczytasz moją książkę? Marzy mi się, żeby odpowiedź była na tak…

Zdjęcie: źródło