Zupełnie nie jak przystało na nowoczesne matki, odrabiam z dziećmi zadania domowe. Ups.

Bawią mnie deklaracje matek, które głośno postulują, że nie odrabiają z dzieckiem prac domowych, bo to przecież nie ich praca, a one same już do szkoły chodziły. Chwalenie się, że nie wiem, jak nazywa się nauczycielka mojego dziecka, ani co ono aktualnie w szkole robi, nie jest w moim stylu. Takie podejście według mnie wcale nie uczy odpowiedzialności, a jest jedynie formą dziwnie pojmowanego lenistwa, braku uwagi i cholera jeszcze wie, czego. Odrabianie z dzieckiem zadań nie jest oznaką nadopiekuńczości rodzica, a raczej jego zorientowania na dziecko i jego potrzeby.

Możliwe, że są to też przechwałki idealnych matek. Tych samych, które po porodzie wskakują w dżinsy z liceum i nie schodzą z własnoręcznie wydzierganego dywanu, na którym robią z dzieckiem prace ceramiczne i doświadczenia fizyczne, tuż po ugotowaniu trzydaniowego obiadu i szybkim ogarnięciu chaty w stylu scandi. Nie robię zadania, bo moje dziecko jest geniuszem i radzi sobie samo. Nie robię zadania, bo moje dziecko jest na tyle wewnętrznie sterowane, że po prostu samo pamięta, ba, dopomina się i robi na zapas. Nie robię, bo po co. Dopchnęłam go do szkoły, to niech sobie teraz radzi samo.

Hmmmm.

Moje dzieci są zwyczajne. I ja też. Szkoła to nie przelewki. To teraz trzeba wyrobić dobre nawyki i zadbać o odpowiednią bazę wiedzy. Kiedy te podstawy opanujemy i w dziecku wyrobimy przyzwyczajenie odrabiania prac, pamiętanie o zabraniu potrzebnych rzeczy, z czasem będziemy odcinać kupony. Jak na razie nie sądzę, aby sześciolatek potrafił prawidłowo zarządzać swoim czasem. I aby rzeczywiście marzył o uczeniu się kaligrafii tak po prostu sam od siebie, dla siebie.

Ale.

Jest ogromna przepaść pomiędzy odrabianiem zadania Z DZIECKIEM, a ZA DZIECKO. Ogromna różnica w POMOCY, a WYRĘCZANIU. I jak tej piosence, trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie dość i rzeczywiście oczekiwać, że dziecko samo zadba o swoje obowiązki. A jak nie zadba, no to trudno. Jak raz nie będzie mogło pływać na basenie, bo zapomni stroju, kolejny raz będzie lepiej pamiętało. Jak raz będzie świeciło oczami przed nauczycielem, bo nie odrobi zadania, może kolejny raz sobie o nim nie zapomni. Jak raz poświęci całą niedzielę na nadrobienie zaległości, może następnym razem lepiej rozłoży swoją pracę.

Osobiście nie wyobrażam sobie pozostawienia moich dzieci samopas z trudnym orzechem do zgryzienia, jakim jest wczesna edukacja. Wczesna, czyli ta na poziomie podstawowym. Z dzieci, które do 5 roku życia nastawione były raczej na zabawę i beztroskę, maluch z dnia na dzień przeistacza się w ucznia, od którego wymaga się uwagi, siedzenia w ławce, skupienia i zapamiętywania coraz to nowych partii materiału. Nowych, bo przecież w szkole nauczyciel goni z materiałem, a wcale nie ma możliwości pochylenia się nad każdym uczniem. Zakłada się natomiast, że to, co wymaga poświęcenia dodatkowej uwagi czy czasu, zostanie nadrobione w domu.

Nie wiem w jaki sposób moje dziecko, uczące się dopiero czytać, miałoby to opanować samodzielnie? Jeśli przeczyta źle jakiś wyraz, kto go skoryguje, jeśli mnie obok zabraknie? Kto i kiedy sprawdzi, czy moje dziecko potrafi czytać ze zrozumieniem? To samo tyczy się pisania. Jeśli jakiś wyraz jest źle napisany, po to ja jestem obok, żeby ten błąd dziecku pokazać, wytłumaczyć i pomóc w jego poprawieniu. Czy nie na tym polega nauka? Że też nie wspomnę o nauce koncentracji.

Nie zgadzam się również ze stwierdzeniem, że pięcio, czy sześciolatek, bez żadnej pomocy rodzica będzie pamiętał absolutnie o wszystkim – zdrowym śniadaniu, przyborach szkolnych, książce, którą trzeba oddać do biblioteki, pieniądzach na wycieczkę, butelce z wodą, stroju na basen, harmonogramie na każdy dzień tygodnia, a po szkole bez przypominania siądzie do lekcji, które odrobi bez żadnej pomyłki, od kopa, od pierwszego dnia pierwszej klasy.

Ja wolę (i chcę!) być zorientowana w tym, co aktualnie przerabiają moje dzieci. Dzięki temu są przygotowane, nie są zdezorientowane, a ja mogę im pomóc zrozumieć wiele kwestii, znacznie wychodząc poza ramy tego, co przerabiane jest w szkole, traktując jednak program szkolny jako wyznacznik. Tutaj, gdzie mieszkamy, od rodziców wręcz wymaga się pomocy dzieciom. Codziennie wypełniamy dziennik czytania, który dostaliśmy w szkole, w którym i dzieci, i rodzice, robią notatki. Jest to forma komunikacji na linii dziecko-nauczyciel-rodzic. Zapisujemy nasze spostrzeżenia, zrozumienie lektury, trudności, jakie napotykamy, dzieci wklejają naklejki, rysują uśmiechnięte buźki, kiedy książka przypadnie mu do gustu. Dzięki temu nauczyciel wie, jakie lektury dziecko powinno czytać, żeby pasowały do jego poziomu i nie prowadziły do zniechęcenia lub znudzenia. W jaki sposób moje dzieci, uczące się dopiero pisać, miałyby same wypełniać taki dzienniczek? Mamy też za zadanie uczyć dzieci pisać, co w moim wydaniu sprowadza się zwykle do dyktanda, a potem korygowania słów napisanych nieprawidłowo. Dzieci każdego tygodnia dostają 10 słów do opanowania. Na wywiadówce nauczycielki poinformowały nas, że w tym roku dzieci mają za zadanie opanować liczenie do 100. Poprosiły, abyśmy i w tym pomagali dzieciom. Gramy więc w aucie w różne gry (np. po kolei liczymy do 100 po 2, po 5, odliczamy od 50 w dół, itp.), bawimy się w sklep, dajemy dzieciom słupki do rozwiązania. Nie wiem w jaki sposób można nauczyć się liczyć, pisać czy czytać, jak tylko systematyczną pracą. W domu. Bo szkole nie ma przecież czasu.

Nigdy nie będę dzieciom pisała wypracowań, robiła za nie projektów ani czytała im lektur szkolnych na głos, żeby było szybciej. Nie będę ich biczować za oceny i krzyczeć przy odrabianiu zadań. Nie będę zmuszać, nie każdy musi mieć świadectwo z paskiem. Nie będę dziesięciolatkowi grzebać w plecaku. Stworzę im jednak najlepsze, jakie tylko są w mojej sytuacji możliwe, warunki, do opanowania podstaw, które ułatwią im życie.

Rutyna to coś, czego mozolnie uczyliśmy dzieci przez ostatnie kilka lat. Teraz uczymy dzieci, że najpierw należy zająć się obowiązkami, dopiero później zabawą. I to właśnie chcę osiągnąć, siadając z dziećmi do odrabiana zadań każdego popołudnia po szkole. Skupiam swoją uwagę na szkole i uczę tego samego dzieci. Jest nauka, jest zabawa, jest nicnierobienie. Po trzech tygodniach same już o tym pamiętają, a moja pomoc ogranicza się do ewentualnego korygowania błędów. Mnie w szkole pomagał tata, który od pierwszej klasy po prostu się koło mnie kręcił. Tłumaczył, jak czegoś nie rozumiałam, słuchał czytanych na głos lektur, poprawiał, robił dyktanda. Nie za mnie, a ze mną. Nie miałam nigdy problemów z nauką, a tym bardziej z samodzielnością. Oczywiście z czasem ta pomoc ograniczyła się do tego, że zwyczajnie mogłam spytać, kiedy czegoś nie rozumiałam, ale w klasach 1-3 tata był obok, pomagał, naprowadzał, chwalił. Teraz sama robię to samo.

Smutne wydają mi się deklaracje rodziców, którzy wzdychają mówiąc „nie ślęczę nad lekcjami”. Szczerze powiem, że strasznie to dla mnie kiepski przykład dla dzieci, ja nie traktuję tego jak ślęczenie. Mało tego, jest to dla mnie w większości przypadków przyjemność, móc obserwować jak moje dzieci same czytają czy piszą wymyślane przez siebie zdania. To jest dobry wspólny czas i wcale nie zgadzam się z tezą, że musi być katorgą. Jasne, czasami są przeszkody, ale właśnie dlatego ja jestem obok, żeby pomóc je dzieciom przeskoczyć. Nie będę robiła tego wiecznie, ale na początku drogi szkolnej uważam to za swój obowiązek. I jeszcze jedno – nie mówię nigdy, że mamy coś zadane, bo to dziecko ma zadanie, nie ja. Ja tylko pomagam, jak trzeba i kiedy trzeba.

Nie jestem psychologiem, nie znam się na dzieciach. Uważam jednak, że każde dziecko jest inne, każdy rodzic ma swoje priorytety, a rodzicielstwo to kwestia znalezienia własnej drogi, odrobina intuicji, nie ślepe podążanie za modą. Wybrałam świadomie i chcę pomagać dzieciom na każdym kroku i nie mam zamiaru się od tego wymigiwać, żeby potem uchodzić za nowoczesną, wyluzowaną matkę. Będę zawsze zainteresowana tym, co dzieje się w życiu moich dzieci. Tak się składa, że aktualnie jest to szkoła.

Zdjęcie: źródło

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!