Przebiegłam ten maraton ze strachu.

Maraton to ból. Nie tylko w dniu samego biegu. Maraton boli na długo przed. I po. Nikt o zdrowych zmysłach nie podchodzi do tej życiowej próby bez przygotowania. Trzeba więc biegać. Najlepiej na długie dystanse. Ciało zapamiętuje wysiłek i łatwiej jest potem wytrwać te 42 kilometry. Tak więc na długo przed maratonem dowiadujesz się, jak to jest, kiedy na własne życzenie boli Cię całe ciało. Torturujesz się jednak, bo ból minie, a duma pozostanie na zawsze.

Po maratonie amatorzy dochodzą do siebie kilka dni. Stopy leczą się dwa tygodnie. Zakwasy mijają po tygodniu. Niechęć do biegania mija po miesiącu. W trakcie maratonu jest taki moment, kiedy boli dosłownie wszystko. Stopy. Pęcherze, otarcia, bąble, krew. Nogi. Kolana. Uda. Pupa. Mięśnie brzucha. Kręgosłup. Ręce. Szyja. Jest Ci zimno. Albo gorąco. Niewygodnie. Nudno. Ogarnia Cię zwątpienie. Znużenie. Zniechęcenie. Denerwują Cię ludzie naokoło. Chcesz ciszy. Albo głośniej muzyki. Masz wszystkiego dość i w końcu, albo raz, albo tysiąc razy, zadajesz sobie to pytanie, które wcześniej zadawali Ci inni.

Na cholerę Ci ten maraton?

Zastanawiałam się nad tym pierwsze 25 kilometrów. Czyli tyle, ile biegłam komfortowo, za pacemakerem, licząc na pobicie życiowki. Po 27 kilometrze przestałam myśleć o czymkolwiek poza tym, żeby już tak nie bolało. Na 32 kilometrze walczyłam, aby łzy nie przysłaniały mi trasy. Od 35 kilometra myślałam o tym, czy kogoś zawiodę jeśli zrezygnuję i czy w ogóle ma to jakieś znaczenie. Od 37 kilometra chciałam, żeby już się skończyło. A od 39 kilometra myślałam tylko o tym, czy jak padnę na mecie to będę jeszcze mogła wstać. Rozkleiłam się jak wbiegłam na Grodzką i zostało mi dosłownie kilka metrów do mety na Rynku. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że przebiegłam maraton. Weszłam na mój prywatny Everest.

Przebiegłam ten maraton ze strachu.

Długo przed tym, zanim sama zostałam matką wiedziałam, że najgorszym co może spotkać rodzica jest cierpienie własnego dziecka. Odkąd jestem matką panicznie się tego boję. Zdarza mi się obudzić w środku nocy i lecieć sprawdzić, czy nic dzieciom nie jest, czy oddychają i czy ich nikt nie ukradł. Za każdym razem wbiegam do przedszkola pełna obaw. Dostaję mini zawału jak widzę, że w trakcie dnia dzwoni do mnie pani z przedszkola. Panicznie boję się tego, że coś się moim dzieciom stanie. Że ktoś je skrzywdzi, że odbierze mi je nagły wypadek.

Boję się, że los sprawi, że moje dzieci zachorują. Na chorobę, która pozbawi ich dzieciństwa, obedrze z godności. A ja NIC nie będę mogła zrobić. Będę patrzyła na ich cierpienie i absolutnie nie będę mogła pomóc, ulżyć, odwrócić tego czy zastopować. Boję się, że nie umiałabym walczyć. Nie umiałabym dawać nadziei sama jej nie mając. Nie umiałabym zapewnić moim dzieciom pogodnego odchodzenia. Nie umiałabym tego zrozumieić.

Boję się, że zachoruje ktoś z moich bliskich, a ja nie będę umiała pogodzić się z ich brakiem. Że moje życie już nigdy potem nie będzie takie samo, a ja oszaleję z rozpaczy.

W końcu boję się, że sama zachoruję. Kiedy przeczytałam ksiażkę “Chustka”, a potem jak umarła Ania Przybylska, ciężko było mi powstrzymać się od myśli jakby to było, gdybym to ja poszła do lekarza z bólem brzucha i usłyszała wyrok: rak trzustki. Czego najbardziej byłoby mi żal?

Byłoby mi żal, że nie uściskam już nigdy moich dzieci, nie poczuję ich małych rączek, szeptu “kocham Cię Mamusiu”, nie usłyszę ich śmiechu, nie zobaczę jak rosną, nie odprowadzę ich nigdy do szkoły, nie ukocham na dobranoc, nie przeczytam nigdy żadnej bajki, niczego ich nie nauczę, nie zobaczę ich pierwszych miłości, pierwszej pracy, nie będę mogła im pomoc jak będą mieli swoje dzieci, nie zobaczę na jakich ludzi wyrosną.

Najbardziej jednak rozpaczałabym nad losem tych trzech małych istotek, które nigdy nie wiedziałyby co oznacza Mama. Życie bez matki jest dla mnie niewyobrażalne. Matka jest początkiem wszystkiego, punktem odniesienia w każdym momencie życia, ostoją, kimś, kto kocha Cię bezgranicznie zawsze i wszędzie, kto czeka na Ciebie w domu, abyś bezpiecznie powrócił z każdej podróży, ktoś kto zawsze ma dla Ciebie dobre słowo i dla kogo jesteś pępkiem świata. Opatrzy stłuczone kolano, ale i złamane serce, stanie za Tobą murem na podwórku ale i w sądzie, nawet wtedy gdy nie wyrośniesz na dobrego człowieka. Skłamie za Ciebie bez mrugnięcia okiem, obroni Cię przed całym złem, skoczy dla Ciebie w ogień. Bardzo ciężko jest żyć bez mamy, nie czuć tego ciepła które ona daje, nie mieć poczucia bezpieczeństwa, gdziekolwiek jesteś, kimkolwiek jesteś, cokolwiek robisz. I z tego powodu najbardziej nie chciałabym umierać, nie chciałabym zabierać moim dzieciom paradoksalnie najprostszej rzeczy, którą mogę im dać.

Boję się wielu chorób, w tym Alzheimera i SM (stwardnienie rozsiane). Chorób, które odbierają rozum i sprawność. Robią z człowieka więźnia. Albo własnego, zagubionego umysłu, albo schorowanego ciała. Boję się, że gdybym zachorowała, stałabym się ciężarem dla innych, byłabym złośliwa i zgredliwa. Nie umiałabym umierać z godnością.

Boję się tego, że życie minie mi między palcami. Między poniedziałkiem a kolejną niedzielą takich samych dni i nocy. Że nic po mnie nie zostanie i na każdym kroku, czy życia rozdrożu będę żałować, że czegoś nie zrobiłam, nie spróbowałam. Że kiedyś powiem, że żyłam byle jak.

Los nie jest łaskawy. Życie jest długie i ciężkie. Miewamy chwile triumfu, chwile zwycięstwa, momenty szczęścia i miłości tak intensywnej, że aż boli. Ale bywa też, że życie bardzo nas doświadcza. Rzuca nam pod nogi przeszkody, których nie jesteśmy w stanie pokonać. Zabiera nam to, co mamy najcenniejsze, bez żadnego wytłumaczenia, nie dając nic w zamian.

Dlatego musisz mieć siłę. Aby pokonać siebie. Aby po każdym ciosie móc wstać rano i nadal widzieć szklankę do połowy pełną. Musisz nauczyć się uśmiechać przez łzy. Nauczyć się wierzyć, choć Twoje serce rozpadło się na milion kawałków i nie możesz powstrzymać żalu.

Nie można pobić kogoś, kto nigdy się nie poddaje. Póki walczysz – nie przegrałeś.

Moje macierzyństwo jest ekstremalne. W gąszczu obowiązków i chaosu, jaki panuje w naszym domu, może coś nam umknąć. Mam jednak nadzieję, że oprócz poczucia bezpieczeństwa i bezgranicznej miłości, moje dzieci, które wczoraj witały mnie na mecie maratonu wyniosą z domu jedno: trzeba walczyć i nigdy się nie poddawać. Trzeba wierzyć, bo wiara czyni cuda. Można upaść. Ale trzeba wstać, otrzepać kolana i iść dalej. Bo dopóki jest człowiek, jest nadzieja.

***************************************************************************************

Dedykuję ten wpis Marzenie, mamie małego Arka, który na wózku pokonuje swoje maratony każdego dnia. A jego mama nie traci nadziei, poczucia humoru, pogody ducha. Ta piękna kobieta codziennie pokazuje światu, że dziecko na wózku może być szczęśliwe, pięknie ubrane, może mieć pełne, fascynujące życie. To dzięki niej Arek jest wyjątkowym chłopcem, synem wyjątkowej mamy. O ich przygodach możecie przeczytać na blogu nakolkach.com. Czytając ich historię codziennie się uśmiecham.

Mogę tak wiele.

image21