Przestałam ostatnio walczyć z kilkoma rzeczami i od razu jakby mi lżej. To oczywiście nie stało się nagle i wcale nie za machnięciem czarodziejskiej różdżki, w pewnych kwestiach pomagał mi nawet specjalista, ale udało się. I tak sobie myślę, w trzecim tygodniu z dziećmi wśród innych rodzin, że może pora powiedzieć niektóre rzeczy głośno, może też komuś to pomoże.
Mam wrażenie, że wielu dorosłych traktuje dzieci jak swoich podwładnych, ewentualnie niesfornych uczniów, których cały czas trzeba karcić i straszyć. Mają podwójne standardy i niemożliwe do zrealizowania oczekiwania. Ciężko nam przyznać, że to dziecko to nie jest z katalogu, takie, jak miało być w naszych głowach, zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Dziecko nie jest projektem, który wykonujemy na konkurs. W domu ma być grzeczne i posłuszne, poza domem przebojowe i asertywne, ma kochać sport, choć naszym ulubionym sportem jest leżenie na kanapie, ma kochać brokuły, choć my sami z obrzydzeniem odkładamy je na bok, ale Ty jedz kochanie, to zdrowe.
A przecież dzieci są różne. Trzeba je zaakceptować, jak innych, z wadami. Może jedno będzie miało nadwagę, może inne będzie bałaganiarzem, leniem, będzie nieśmiałe, może opanuje sztukę konfabulacji, nie będzie się chciało uczyć, będzie gadułą? Jeszcze inne będzie do końca życia niejadkiem, będzie bało się wody i wstydziło publicznych wystąpień, choćbyśmy je wypychali siłą na środek sali do deklamowania wierszyków. Mam wrażenie, że zbyt wielu z nas chciałoby te nasze dzieci ulepić w coś innego, niż są. Dzieci nie trzeba poprawiać. Można nad wieloma rzeczami pracować, ale tak naprawdę nasze dzieci potrzebują naszej akceptacji. Bezwarunkowej. Kochania ich takimi, jakie są, a nie wtedy, kiedy są grzeczne, nie przeszkadzają, przynoszą piątki i robią to, co my chcemy.
Weźmy takie jedzenie. Jedzenie nie jest nagrodą. No serio, serio. Traktowanie loda czy chipsów jako nagrodę za dobre zachowanie, jest dość kiepskim pomysłem i szybką drogą do zaburzeń odżywiania. Przyznaję, że sama musiałam to przepracować, bo najłatwiej jest dzieciom wykrzyczeć, że jeśli jeszcze tylko to i to, jeśli nie posłuchają, nie przestaną lub czegoś nie zrobią, liczę do trzech i nie ma dziś lodów. Czy działa? Nie. Czy czegoś dzieci uczy? Też nie. Jest im tylko chyba zwyczajnie przykro, a jedzenie staje się wielce pożądanym rarytasem. Nie trzeba dodawać, że nie chodzi o kalarepkę i pomidorki, a pragnienie syfów wszelkiej maści. Nie stosuję, takie krzyki to prawie jak straszenie klapsem. Lody w lecie są, desery także. Nie stygmatyzuję cukru, piekę sama, wybieram dobre lodziarnie. Do Maka nie jeździmy w nagrodę, a w trasie, dwa, trzy razy w roku. Nawet drożdżówkę kupię z dobrej, sprawdzonej piekarni. I tak dalej. Wszystko z umiarem, a nie w zamian za coś. Zaburzenia pokarmowe nie są cool i bywa, że walczy się z nimi całe życie. Po co się stale szarpać?
Jeśli ja w knajpie wybieram sobie co chcę, pozwalam też na to dzieciom. Oczywiście są jakieś ograniczenia, bo nie lubię marnować jedzenia, więc namawiam dzieci raczej na branie siły na zamiary, ale jednak jeśli moje dziecko chce trzeci dzień pod rząd jeść pierogi z jagodami, a wiem, że zje je ze smakiem, pozwalam. Pomyśl, że idziesz na randkę z mężem, siadasz przy stoliku, studiujesz kartę i w końcu wybierasz sobie golonkę. Cieszysz się jak głupia, ślinka Ci cieknie, dawno już nic takiego nie jadłaś. Podchodzi kelner, zamawiasz golonkę, na co Twój ukochany wyrywa Ci z ręki kartę i karcącym tonem mówi do Ciebie: ”No coś Ty Halina! Przecież to sam tłuszcz. Może zjesz w końcu coś NORMALNEGO”?! A do kelnerki: “Dla Pani będzie rosół, a tę golonkę dla mnie poproszę”. Czaisz to? W restauracji pozwalam dzieciom też na picie soku, choć nie ma go na naszym codziennym stole. Sama zwykle piję jakiś napój inny niż woda, więc i dzieciom pozwalam na święto. Do knajpy idziemy dobrze się bawić i pysznie zjeść, a nie wychowywać dzieci i edukować wszystkich wokół co to jest piramida żywienia.
Wyznaczyłam dzieciom czas na ekrany. Całkiem zwyczajnie, zrobiłam to przy użyciu apki. Dzieci wiedzą, że mogą z iPada skorzystać przez godzinę dziennie. I w końcu skończył się temat i wieczne nagabywanie. Ustawiłam wszystkie rodzicielskie zabezpieczenia, zablokowałam pewne strony i… mam spokój. Jedni słuchają muzyki, inni oglądają film, jeszcze ktoś gra w jakąś grę. Odetchnęłam z ulgą, bo wcześniej całymi dniami mnie dzieci nudziły, żeby jeszcze może chwilkę, a może jeszcze coś, a może by tak film? Oczywiście zdarza się, że oprócz tej godziny swobodnej, na ich zasadach, pozwalam jeszcze na jakiś rodzinny film, czy cokolwiek tam chcą, ale jest to raczej na zasadzie niespodzianki, a nie oczywistości. Za to ta ich godzina jest święta. I nie podlega żadnym dyskusjom. Wszyscy są z tego rozwiązania zadowoleni.
Do znudzenia piszę o obowiązkach i podkreślam: nawet na wakacjach moje dzieci ścielą swoje łóżka, sprzątają swoje zabawki, pomagają wieszać pranie, jeśli je robimy, odnoszą talerze do zlewu lub zmywarki i zostawiają po sobie łazienkę w takim stanie, że jest gotowa do użycia przez następną osobę. A jeśli nie jest, delikwent musi po sobie robotę poprawić. Kiedy idziemy do sklepu, nie tylko wrzucają do koszyka słodycze, ale i pomagają te zakupy zapakować, a potem w domu rozpakować. Chodzą na spacer z psem i dbają o to, żeby miał świeżą wodę do picia. Żeby była jasność. Moje dzieci nie lubią sprzątać. Często narzekają, wynajdują wymówki. Ale robią to, bo wiedzą, że nie mają wyjścia. Tak jak i my, dorośli. W końcu dom jest wspólny. Z szacunku do innych osób, sprzątamy po sobie, jak w domu.
Przestałam stale być animatorem czasu wolnego moich dzieci. W sumie nie robię tego już od lat, bo wierzę w zbawienną i kreatywną moc nudy. Ale na urlopie i w weekend idę o krok dalej. Pozwalam. Można na trampolinie skakać w piżamie, można mieć pół dnia brudne nogi, można maliny jeść prosto z krzaka, można kąpać się w błocie. Można wiele rzeczy, których normalnie nie można albo się zwyczajnie nie da. Bo czemu nie?
Nie wiem, czy to komukolwiek pomoże, bo to w sumie są bardzo proste rzeczy. Ale ja bardzo długo szarpałam się z wieloma tematami, które albo są nieistotne, albo zmienić się ich nie da. Aż w końcu przypomniałam sobie, że przecież to zupełnie niepotrzebne. Może ta akceptacja przychodzi z wiekiem dzieci? W końcu jak przez kilka lat z czymś walczysz i to się nie udaje, może czas się z tym pogodzić, a z czasem przekuć w pozytyw?