365 dni totalnie do du.y.

365 dni totalnie do du.y? A może nie do końca? Ja to tak naprawdę cieszę się po prostu, że ten rok się kończy.

Czy był najtrudniejszym rokiem w naszym życiu? Pewnie nie. Ale był cholernie trudny. To był rok, w którym jutro okazało się naprawdę totalnie niepewne i zupełnie od nas niezależne. Przybyło nam obowiązków, takich zupełnie codziennych, które wykonywaliśmy od zawsze, ale teraz okazało się, że musimy wykonywać je co chwilę. W tym dziwnym roku odkryliśmy, że ciągły weekend może wcale nie być spełnieniem marzeń, a siedzenie w domu wcale nie musi być wymarzonym odpoczynkiem, a może okazać się katorgą. Całkiem niespodziewanie przekonaliśmy się, że nic od nas nie zależy i z dnia na dzień musieliśmy oddać wiele możliwości i praw, na rzecz kolejnych ograniczeń i nakazów.

Chyba nikt z nas w najczarniejszych scenariuszach nie zakładał, że nie będziemy mogli wyjść z domu, pójść kiedy chcemy do sklepu, czy fryzjera. Gdyby ktoś mi przedstawił taką wizję rok temu o tej porze, pytałabym co łyka na tę wybujałą fantazję.

Niezłym testem okazało się bycie pod jednym dachem z dziećmi, ich kolegami z klasy, panią, która próbuje to towarzystwo okiełznać i z pracą, wraz z całym inwentarzem: klientami, kolegami, szefem, konferencjami z połową świata i tabelkami w Excelu, których nigdy nie mogliśmy dokończyć, bo pies szturcha nosem, bo net się zaciął, bo jaki brzmi twierdzenie Pitagorasa, mamo? Internet nawalał, psuły się, od ponadprzeciętnego używania, lodówki, zmywarki i telewizory.

Przekonałyśmy się jak to jest mieć dodatkową rękę, oczy z tyłu głowy i podtrzymywać wszystkich na duchu, nawet wtedy, kiedy samym nam ciężko wykrzesać optymizm. Poradziłyśmy sobie z nową rutyną w świecie, w którym nic nie jest pewne. I walczyłyśmy o jakąś normalność dla naszych rodzin. Brałyśmy na klatę zmiany, nawet te wprowadzane za pięć północ. Mieszałyśmy zupy, podcierałyśmy tyłki, prowadziłyśmy domowe stołówki i robiłyśmy doktorat z IT, przy jednoczesnym dopieszczaniu dostępnego pakietu rozrywkowego, wszystko to z domu, jedną ręką po łokcie w zawodowej robocie.

Staliśmy się turbo kreatywni, sypaliśmy pomysłami, kwitły nowe biznesy i sposoby na poradzenie sobie z tą dziwną sytuacją. I choć wuef przez Internet irytował, a dzielenie się wirtualnym opłatkiem smuciło, wszystko się dało!

Okazało się, że wiele prac można wykonać zdalnie. Nawet wtedy, kiedy wcześniej szef nie bardzo dawał się przekonać do elastycznego grafiku. Teraz wszystko jest możliwe, praca rano, wieczorem i w weekend, z kuchni, sypialni i namiotu. Ważny jest efekt, miejsce i czas w tym roku przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Może w końcu się uda, żeby matki nie musiały wiecznie stawać rozkrokiem pomiędzy opieką nad dziećmi, a karierą. Może świat zauważy, że wszyscy prócz pracy mamy dzieci, dom, kota i głośnego sąsiada, którzy muszą z naszym życiem jakoś współgrać.

W końcu wiele z nas obniżyło standardy. Ogarnianie pracy, domu, szkoły, zdrowia i życia w ogóle, okazało się ogromnym wyzwaniem, na który wiele z nas zareagowało przeanalizowaniem listy wszystkich muszę. Bo często się nie dało, więc z konieczności siadłyśmy na dupsku i bardzo dobrze nam to zrobiło.

Dostrzegliśmy, ponownie, piękno małych rzeczy. Kiedy jesteś tygodniami przymusowo zamknięty w domu, nagle okazuje się, że wyjście na spacer to prawdziwa, ekscytująca przygoda i rozrywka. Zapach chleba okazał się wciągający, na potęgę piekliśmy i smażyliśmy dżemy. W końcu mieliśmy czas naprawdę ich skosztować. Kiedy tygodniami nie możesz spotkać się z bliskimi, zwykła wspólna kawa cieszy potrójnie. A kino? A koncert? Rzeczy, których kiedyś nie docenialiśmy, które braliśmy za pewnik, teraz okazują się wyjątkowe. Wiele marzeń się zmieniło. Pragniemy przede wszystkim normalności. I zdrowia. Tak, tego samego zdrowia, które wydawało nam się, że mamy żelazne i na zawsze.

Doceniliśmy masę małych rzeczy. Seniorów, których nagle trzeba chronić, choć przecież powinniśmy zawsze. Ulubione stoisko na lokalnym rynku, które trzeba wspomóc w trudnych czasach, sąsiada, który zajrzał spytać, czy nic nam nie trzeba, dzielnicowego, który obok klepanej formułki wyrażał troskę o nasze zdrowie. Paradoksalnie w wielu sytuacjach się zjednoczyliśmy, wyraziliśmy chęć pomocy, troskę, współczucie. I dostawaliśmy je od osób, od których zupełnie się go nie spodziewaliśmy. I to było w tym roku piękne.

Może i czasem pośmiałyśmy się z absurdów, które nas otaczały, może czasem był to śmiech przez łzy, może niedowierzanie, złość, narzekanie i morze frustracji. A może nie. Tak czy siak, gówniany rok 2020 jest na finiszu. Jeszcze co prawda nie czas, żeby się z tego mułu otrząsnąć, ale przecież każde morze gówna ma swój brzeg.

Tak naprawdę to cieszę się po prostu, że ten rok się kończy. Choć, jak każdy, dał mi wiele lekcji. Życie jest tu, a w tym życiu najważniejsze jest zdrowie i ludzie wokół. Może tak właśnie miało być.

Photo by Kelly Sikkema on Unsplash