Jak zareagowałam na wieść, że to trojaczki?

Gdziekolwiek się nie pojawię z dziećmi, każdy, kto się zorientuje, że to trojaczki, zadaje jedno, najważniejsze, kluczowe pytanie. Jak zareagowałam na wieść, że to trojaczki?*

Tak więc dzisiaj, mniemając, że wszystkich interesuje odpowiedź na to pytanie, odpowiadam. No więc…

Za górami, za lasami, za siedmioma rzekami…

Albo nie…

Sto lat temu, kiedy nie było jeszcze supermarketów…

Yyyy…

Tak serio to nie było w tym wszystkim nic szczególnego…

Po dwóch latach starań, po terapii hormonalnej, po nocach spędzonych z małymi śpioszkami w ręce, w Wigilię, 24 grudnia 2010 roku, potwierdziło się, że jestem w ciąży. Cieszyliśmy się zdalnie, bo oczywiście mąż był wtedy akurat w Australii, więc posikanego patyczka nie widział na żywo, nie było ślicznych pudełek z małymi bucikami, generalnie nic nie było.

Oprócz tego, że ja wiedziałam. Ja po prostu wiedziałam, że to nie jest przypadek, nie bałam się, że może się nie uda. Przez to czekanie chyba, ja od pierwszego testu czułam się mamą.

W pewien piękny, styczniowy poranek, wybrałam się więc na pierwsze USG. Ponieważ nie ufam zbytnio lekarzom, a moje zmagania z zajściem w ciążę monitorowało aż trzech różnych specjalistów, w przypadku ciąży nie mogło być inaczej. Nie ufam nie dlatego, że jakieś nieuki, czy mam uprzedzenia. Po prostu, lekarz to zwykły człowiek, ma prawo do gorszego dnia, do błędu, do własnych, subiektywnych przekonań i na przykład antypatii do mojej osoby. Wierzę, że w przypadku jakichkolwiek problemów zdrowotnych, warto się skonsultować i zasięgnąć opinii innego lekarza.

Na dzień pierwszego ciążowego USG miałam wyznaczone dwie wizyty – u mojego regularnego ginekologa i u lekarza, który prowadził moją hormonalną terapię. Na wizytę poranną poszłam sama, w sumie nawet miałam ją odwołać, ale miałam już termin, ciekawość mnie zżerała, więc poszłam. Druga wizyta miała być wieczorem, razem z mężem.

Wchodzę do gabinetu, żartujemy sobie, lekarka ulubiona, znamy się od lat, euforia trwa, bo w końcu się udało, generalnie pełen luz, motyle i tęcza. Czar prysł dość szybko. Mina jej rzedła stopniowo, aż w końcu wykrzyknęła “Jezus Maria, a co tu się porobiło! Jest trójka! O Boże! Ale jak to? Pani Dagmaro! Co to będzie?”

W mojej głowie pojawiło się tysiąc myśli.

Mogłabym tak napisać, ale… To nieprawda! Nie pomyślałam nic. Wyszłam na korytarz i zadzwoniłam do przyjaciółki. Dalej nic. Nie wiem kiedy i dlaczego urodził mi się w głowie pomysł, żeby nikomu nic na razie nie mówić. Siedziałam pół dnia przy stole w kuchni i patrzyłam na to pierwsze zdjęcie. Zawsze chciałam mieć trójkę, więc mam. To była myśl przewodnia.

Nie pamiętam nic negatywnego. Kto przeszedł przez starania o ciążę, ten wie. Tego się nigdy nie zapomina. Tego uczucia, że coś, co uważa się za oczywiste, jak posiadanie rodziny, może nie być ci dane. I jednej, natrętnej myśli – co jeśli nigdy się nie uda? Jak zareagowałam na wieść, że to trojaczki? Nijak. Radości z tego, że się udało i samego faktu ciąży nic nie byłby w stanie mi popsuć.

Wieczorem, jakby nigdy nic, pojechaliśmy wspólnie na USG. Szybka wizyta, szybkie gratulacje i wydruk zdjęć. Jeden zarodek. Jedna fasolka. Jedno dziecko. Mąż się cieszy, ściska, ja blada. Byłam w takim szoku (to ta ciąża mi chyba odebrała rozum), że nic nie powiedziałam! Wyszliśmy z gabinetu, wyciągam z torebki zdjęcia z rana i mówię “patrz tu”. Chłop patrzy, nic nie kuma. Wtedy odzyskałam mowę i opowiedziałam mu, że rano dzieci była trójka! A teraz jest jedno?

Jak to?!

Mąż wybrał swoją wersję i oczywiście naczytał się u doktora google, że pewnie sprzęt stary, że źle zrobione. Przez dwa tygodnie obczajał codziennie i porównywał zdjęcia, które strategicznie położył sobie na nocnej szafce. Oczywiście wiedział już chyba wtedy, że bardziej prawdopodobne jest, że drugi lekarz nie grzebał w poszukiwaniu kolejnych płodów i że to ten pierwszy po prostu zrobił dokładniejsze badanie (a nie na przykład zrobił “kopiuj-wklej” i nagle wyczarował trójkę). Kolejne badanie rozwiało wszelkie wątpliwości.

Wtedy chyba do końca nie zdawaliśmy sobie sprawy z powagi sytuacji. Cieszyliśmy się i odczuwaliśmy ulgę, że koszmar starań się skończył, zaczyna się kolejny etap. Sililiśmy się cały czas na żarty i luźne podejście do tematu. Kiedy mąż dowiedział się, że będą trzy dziewczynki (całą ciąże była taka opcja) odgrażał się, że kupi sobie psa, żeby w domu była jakaś równowaga płci. Na swoich urodzinach, w Prima Aprilis, powiedział znajomym, że mamy newsa i że będą bliźniaki. Połowa zbladła, ktoś zemdlał, ktoś wykrzyknął, że dobry dowcip na Prima Aprilis, ha ha ha. Wtedy mąż dodał: “no dobra, żartowałem, będą trojaczki”. Nikt nie uwierzył (nie wiem w sumie dlaczego, bo w czwartym miesiącu ciąży wyglądałam jakbym była tydzień po terminie i przyszła do klubu poskakać, żeby w końcu się akcja porodowa zaczęła).

Pokornie składaliśmy trzy łóżeczka, wybieraliśmy imiona, szukaliśmy wózka-giganta. Nie załamaliśmy się. Bo niby dlaczego? Przecież dziecko to cud! Dla nas to znaczyło rodzinę. Byliśmy przede wszystkim podekscytowani. W końcu miało się wszystko zmienić.

Wierzę, że dostajesz to, co możesz uciągnąć. Tak pomyślane jest życie, ktoś nad tym czuwa. Może Bóg? Może opatrzność? Los? Może sami coś przyciągamy. Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, przez coś i po coś. Wierzę, że z losem i ostatecznymi wyrokami nie ma co walczyć. Moje motto życiowe to “Jeśli czegoś nie lubisz – zmień to. Jeśli nie możesz tego zmienić, zmień sposób w jaki to postrzegasz” (Mary Engelbreit)**. Walczenie z wiatrakami to ogromna strata czasu i energii, którą można przeznaczyć na coś innego. Jeśli coś nas spotyka, mamy zawsze co najmniej dwa wyjścia – poddać się i przegrać, albo walczyć. Jestem z tych, którzy wolą walczyć, bo dopóki walczysz, nie przegrałeś.

Ze wszystkim w życiu można sobie poradzić.

Czasami trzeba żałoby, czasami czasu, aby wszystko poukładać sobie w głowie. Bywa, że trzeba pomocy, zmian, więcej siły. Ale wszystko się da. Ktoś był już tam przed Tobą. Ktoś codziennie z czymś walczy. I Ty dasz radę. Weź głęboki oddech i… walcz! Trzymam kciuki.

* Kolejne pytanie to “Jak Ty dajesz radę?” Na to ostatnio odpowiadam że właśnie nie daję, tylko udaję!
** Wraz z trojaczkami doszło mi kolejne motto. Jedno dziecko to nuda 🙂 Jak kraść to miliony!

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!