Kiedy poradniki wejdą za bardzo.

Znowu Internet obiega fala artykułów, które jasno sugerują, że rodzic (czytaj: zwykle matka), powinien z chwilą przybycia na świat potomka zamienić się w sprawnie funkcjonującego robota. Wiadomo. To jest taka typowa sytuacja, kiedy poradniki wejdą za bardzo. I nie ma już miejsca na realia, bo jest w zamian książkowa utopia.

Nie można już z dzieckiem porozmawiać normalnie, bo trzeba w każdym zdaniu podkreślać emocje. Emocje dziecka, bo swoje trzeba przecież kontrolować i schować gdzieś bardzo głęboko, żeby czasem się przy rodzinnym stole nie odbiły głośnym, nieeleganckim beknięciem.

Słyszę, że chcesz pójść na basen.

Widzę, że bardzo chcesz pójść.

Aha, więc jednak marzy Ci się basen.

Zależy Ci na tym basenie.

Jestem z Tobą.

Chcesz się przytulić?

A, nadal chodzi o basen, czy tak?

Rozumiem, że masz potrzebę popływać.

Jestem z Tobą.

Ja wszystko kumam, są naprawdę różni ludzie na świecie, ale gdyby ktoś mnie obdarzył takim inteligentnym dialogiem, to zamknęłabym się w sobie jak puszka śledzi i nie powiedziałabym już nikomu nigdy nic, w obawie przed kolejnym takim objawionym i szalenie rozwojowym paplaniem prowadzącym donikąd. 

Z poradników (i Internetu, albo, o zgrozo – z internetowych poradników) znam te historyjki o rodzicach, którzy nigdy nie mówią „ciszej”, „bo nie”, „poczekaj”. W praktyce jednak widzę co innego. Widzę matki robiące na raz sto rzeczy i próbujące być w tysiącu miejsc jednocześnie. Widzę ojców wpadających z domu do pracy natychmiast do drugiej w sumie pracy, bo od progu jest tato, tato, tato chodź, tato popatrz, tato zrób, tato daj. Dom, praca, rodzina, a na to wszystko tylko króciutka doba. Nikt z nas nie jest rozanieloną wróżką, rozsiewającą wokół siebie opary samozadowolenia, z migoczącą brokatem różdżką w ręce, która wszystko za nas zrobi, podczas gdy my 24 na dobę będziemy idealnymi rodzicami. Mamy syf w domu, kredyt, dudrającą ciotkę, bywamy wyprowadzeni z równowagi, nie chce nam się ruszyć małym palcem u nogi, a domownicy nas wkurzają.

Jestem za słuchaniem dzieci, za wypracowaniem dialogu, za poświęcaniem czasu, za zrozumieniem, za wyrozumiałością, za dawaniem przestrzeni, za przepraszaniem też. Ale przede wszystkim jestem za tym, żebyśmy byli sobą i rozmawiali z dziećmi normalnie, a nie posługując się gotowym skryptem i klepanymi formułkami. Bo dzieci to nie są kosmici, dziwolągi z czterema głowami, przed którymi musimy odgrywać rozpisaną przez psychologów na przedziwne scenki rolę rodzica. Prawdziwe życie ma swoje tempo i piękny wymiar problemów, których nie da się zawsze załatwić polegiwaniem na dywanie. Codziennie spotyka nas wiele spraw, które nie wymagają godzinnych negocjacji i wypruwania flaków razem z olejem. Dobrze jest poznać wiele teorii, poczytać mądrzejszych od siebie, a w życiu stosować to, co nam pasuje, a nie na siłę i sztucznie próbować żyć według instrukcji obsługi. I kiedy się w moim domu pali, to ja gaszę pożar, a nie siadam do pisania skargi na konstrukcję dachu. 

Jeśli z dzieciństwa pamiętam najbardziej niedziele, kiedy kładłam się przed telewizorem, w którym akurat leciała bajka i właśnie przed tą bajką w telewizorze jedliśmy kolację, to co? To czy to oznacza, że tego wspomnienia nie mogę wdrukować w kolejne pokolenie, bo ktoś mówi, że posiłki tylko i wyłącznie możemy jeść bez ekranu, bo to zbrodnia dla życia rodzinnego?

I co, jeśli mnie, z pokolenia korpo, arcy drażni taki dialog, w którym nie istnieje słowo nie i jego przyczyna, a w zamian jest sztucznie wykreowany bełkot, pozbawiony jakiejkolwiek emocji? Bełkot, który ma doprowadzić nie do spotkania w połowie drogi, a kapitulacji jednej strony, która, oprócz zrozumienia, że nie ma szans na kompromis, bo rozmawia ze słupem, nic więcej z niego nie wyniesie?

I co, jeśli ja chcę, aby moje dziecko żyło sobie swobodnie w mojej rodzinie, w której wszyscy do wszystkich musimy się dostosować, a nie tylko ja do niego? Rodzinie, w której istnieje coś takiego jak humor (czasami nawet czarny lub sarkastyczny), zmęczenie, ból, rozrywka, która nie jest wcale najwyższych lotów? W rodzinie, w której czerpiemy z życia wszystko to, co ma nam do zaoferowania. Nawet, jeśli oznacza to dzisiaj wkurw, a jutro cierpliwość kwiatu lotosu? Dzisiaj 100% macierzyńskiej ekstazy, jutro tylko 1. W końcu nic, co ludzkie, nie jest nam obce.

Podobnie sprawa się z ma z krzykiem. Bo to nie jest tak, że rodzice wrzeszczą, bo są beznadziejni, bezradni i do niczego w parentingowym rankingu się nie nadają. No przynajmniej nie wszyscy. 😉 Można też krzyczeć po to, żeby przekrzyczeć. W moim domu jest codziennie trójka dzieciaków, które próbują się przekrzyczeć non stop. I w tym wszystkim ja. Oczywiście, spokojna, jak ten wspomniany kwiat lotosu, opanowana i przyjemnym barytonem zapraszająca na trzydaniowy mocno ekologiczny i modnie wegański obiad. Sama się uśmiałam. No zwyczajnie czasami szans nie mam się w tym harmidrze przebić! Można też krzyczeć, żeby zawrócić uwagę dziecka i zapobiec nieszczęściu. Mnie się zdarza, bo wolę krzyknąć niż patrzeć, jak dziecko wpada pod rozpędzony samochód. No jakoś tak wyszło. Gdybym była robotem, pewnie nie miałabym takiej opcji i wszystko leciałoby na tym samym tonie. W życiu jednak tak bywa, że nie wszystko da się przewidzieć i zaplanować, a dzieciom warto pokazać cały wachlarz emocji. 

I dlatego chcę ten artykuł dzisiaj skończyć tym optymistycznym akcentem, który mogę nawet troszkę wyższym decybelkiem podrasować.

Na basen dzisiaj nikogo nie zabieram, bo jestem wykończona, jes zimno i mi się nie chce! Howgh!

To pisałam ja, zła matka, której słabo weszło rodzicielstwo poradnikowe.

Zdjęcie: źródło

  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Zapisz się do Newslettera. Dzięki temu prosto na swoją skrzynkę dostaniesz info o nowościach i będziesz zawsze na bieżąco.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i plaży.