Siłaczka.

Początek jesieni dobił mnie całkowicie. Zimno rano i wieczorem, szarówka, ewidentny koniec lata. Znowu trzeba od rana mocować się z wieloma warstwami ubrania, czapkami, potężnymi rachunkami za gaz i prąd i stałą zagwostką – co dziś będziemy robić od 15.30, kiedy wrócimy po ciemku z przedszkola? Do tego jakaś pustka w głowie i notoryczna chandra, nostalgia za nie wiadomo czym.

Bywają takie dni, kiedy od rana jestem zmęczona. Patrzę w lustro i widzę podkrążone oczy, których nie przykryje nawet najlepszy korektor. W tych oczach nie ma blasku, jest przeraźliwe zmęczenie, którego dzisiaj nie uda się zniwelować. Zwlekam się z łóżka, rozpoczynam sprint przez poranek. Co chwila pojawiają się nowe przeszkody. Są dni, kiedy ciąży mi bycie organizatorką naszego życia. Czy ja muszę wiedzieć, jaka dziś będzie pogoda? Czy muszę pamiętać, żeby zabrać do przedszkola plecak, bo dziś jest wycieczka? Czy świat się zawali, kiedy nie będę znała odpowiedzi na te wszystkie pytania? Czy mogłabym zamknąć się na chwileczkę w łazience i spokojnie skorzystać z toalety? Nie mogę.

Lecę do przedszkola bez makijażu, mijam uśmiechnięte mamy, ich maluch akurat dzisiaj jest w dobrym humorze. Czy to ja mam wrażenie, że naokoło same idealne matki, a tylko ja się spieszę, nie mogę buta drugiego znaleźć, moje dziecko ma pastę do zębów na nosie? Po przedszkolnej walce z fochem, frustracją, zniecierpliwieniem dzieci, wydaje mi się, że dzień dobiega już końca, a jest dopiero 8.30.

Brakuje mi energii, nie mam siły. Bo to nie chodzi tylko o dzisiejszy dzień, czy jedną gorszą noc. Przygniata mnie ciężar odpowiedzialności. Czy dam radę? Bo przecież wiem, że problemy, które mam dzisiaj, zamienią się wraz z dorastaniem dzieci w jeszcze gorsze. Martwię się tym codziennie.

Nie wiem jak robią to samotne matki, nie wiem jak kiedyś kobiety dawały radę. Nie miały ani pampersów, ani mokrych chusteczek, ani nawet pizzeri za rogiem, która mogła od czasu do czasu zastąpić obiad. No i zwykle nie miały też pomocy, pchały wózek zwany domem samodzielnie, bo dzieci i pranie były “niemęskie”.

Kiedy próbuję sobie udowodnić, że przecież doskonale daję radę, łapię się na momentach, kiedy bycie siłaczką najzwyczajniej mnie przerasta. Mam ochotę po prostu spakować się, wyjść z domu i na chwilę nie wracać. Chciałabym, żeby do walizki ktoś spakował mi maszynkę do zakłócania myśli. Bo to one najbardziej mnie męczą. Codzienne wyrzuty, bo powinnam jeszcze chwilę porysować, jeszcze szybciej odgrzać obiad, jeszcze bardziej się postarać, jeszcze więcej się uśmiechać, być jeszcze milsza, a brak mi cierpliwości, energii. Nie pomaga czwarta kawa.

Chciałabym umieć tym rzucić, obudzić się rano i nie dbać o porządek, czy garnki. Zignorować codzienną walkę o ładną sylwetkę i na śniadanie zjeść tłuste frytki. Olać bałagan, stosy prania i kontrolne wizyty u kolejnych lekarzy. Powiedzieć wszystkim – dzisiaj mam L-4 od bycia mamą, radźcie sobie sami, mnie nie ma. Pstryk. Chciałabym na chwilę uciec od bycia rozsądną żoną, mamą. Beztrosko się śmiać, czuć, że za tą zabawę nie będę musiała zapłacić wysokiej ceny, nie przejmować się niczym. Wierzyć, że jeszcze wszystko przede mną. Nie bać się, że za rogiem czai się kolejny dylemat i jeszcze cięższa próba. Nie czuć, że może właśnie oblewam ten najtrudniejszy egzamin.

Nie zauważyłam nawet, kiedy ze zwariowanej dziewczyny stałam się dorosłą matką, której przecież „nie wypada”. Prawie wszystko to, co kiedyś składało się na moje życie, jest teraz dla mnie niedostępne. Stałam się mamą, moje chcę zastąpiło muszę. Wiem, że ciężko jest zdobyć świat siedząc w kącie z płaczem na końcu nosa. Ale dziś nadeszły takie dni, kiedy wcale nie chce mi się tego świata zawojować. Chcę poleżeć pod kocem i nic nie robić, nie słuchać głosu, który w mojej głowie ciągle powtarza…musisz…

Najbardziej dość mam wtedy, kiedy kolejny dzień sama na posterunku, idę gdzieś z trójką dzieci. I choć wiem, że ona umęczona jest jednym tylko dzieckiem, przy którym pomagają jej dwie pary dziadków i niania, patrzy na mnie jakbym była podkategorią matki. Bo moje dziecko krzyczy, próbuje na siłę przekrzyczeć rodzeństwo, żebym to właśnie ten jeden głosik usłyszała, żeby dziś była jego kolej. I choć rzadko się skarżę, dzisiaj to powiem – nasz każdy dzień jest taki, jak dla większości rodziców ten najtrudniejszy.

Bywają takie dni, kiedy w końcu ktoś się zlituje i przyjedzie na jeden wieczór, żebyśmy znowu mogli zobaczyć, jak to jest po prostu być parą i wyjść w weekend z domu. W 90% przypadków mam ochotę zamknąć się w sypialni i położyć się spać o 19. Jednak wychodzę, walczę ze zmęczeniem, maluję usta, zakładam szpilki. Przypominam sobie, jak się wygląda w stroju, który nie jest przede wszystkim wygodny. Siedzę na tym Rynku, patrzę na ludzi, którzy 15 lat ode mnie młodsi korzystają z życia. Mąż często widuje mnie w stroju domowym, w melanżach, z kitkami o różnej konfiguracji. Czasami wysyłam mu zdjęcie, kiedy idę do ludzi, żeby zobaczył, bo chyba by mnie na ulicy nie rozpoznał. I dlatego czasami, mimo zmęczenia, siadam naprzeciwko niego i słucham, bo przecież często w codziennej gonitwie umyka mi ten człowiek, choć najbliższy i mieszka pod jednym dachem.

Dzieci są cudowne, oczywiście. Piszę o tym stale. Bywają jednak takie dni, w których to macierzyństwo boli bardziej niż cieszy. W zeszłym roku dzieci z przedszkola przyniosły słowo “kupa”. Kupą było wszystko. Minęło, choć doprowadzało mnie do szału, wiedziałam, że minie. W tym roku wszystko jest “głupie” i usłyszałam już, że jestem głupia. Każdy wie, jak to boli. Choć wiem, że moje dziecko nie zdaje sobie sprawy z tego, co to znaczy, ja aż miałam łzy w oczach. Nie przez to “głupia” bo to nie jest dorosłe, świadome “głupia”. Było mi przykro przez minę innej matki, która to przypadkowo słyszała. Obcej osoby, która nie zna mnie, ani mojego dziecka, mojej sytuacji, ale której mina od razu sprowadziła nas obie do etykietki “zła matka, niegrzeczne dziecko”. Wszystko to, co robię codziennie, nagle straciło sens.

Są takie dni, kiedy mąż zauważy, że padam i mam serdecznie wszystkiego dość, widzi tą ukradkiem otartą łzę. Napisze wtedy – odbiorę dziś dzieci, zabiorę do parku, a potem chodźmy na pizzę. A ja czuję się jakbym wygrała w lotto. Taki bonus pomiędzy praniem, obiadem i usypianiem.

Może zbyt wiele wzięłam na siebie. Trojaczki, maratony, blog. Ale ja nie chcę życia przeczekać do „będzie łatwiej”, bo może nie będzie? Podpieram się nosem, a jednak codziennie wstaję. Bo wiem, że jeśli się poddam, wszystko zawali się jak domek z kart. Jedyne, co mnie trzyma przy życiu to ta siła. I choć dzisiaj jest mi gorzej, a jesienna chandra nie mija, walczę. Bo póki walczę, nie przegrałam.

Wiem, że Tobie też jest ciężko, że często nikt nie docenia tego, co robisz. Brakuje Ci sił, a wstać trzeba każdego dnia, uśmiechać się, nawet przez łzy. I choć ten blask w oku blednie, włosów na głowie coraz więcej siwych, a kręgosłup jeszcze bardziej boli, trzeba iść do przodu. Musimy przecież zdać ten egzamin, choć możliwe, że bez świadectwa z paskiem.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:

  • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
  • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
  • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
  • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!