Wyjeżdżamy.

Zdaję sobie sprawę z tego, że zaskoczy Was ta informacja. 12 stycznia 2017 roku wyjeżdżamy do Australii, do Perth. Nie wiem, czy na stałe, bo ja już trzy raz wyjeżdżałam i zawsze wydawało się, że na zawsze.

Dlaczego wracałam? Każdemu, kto zna naszą sytuację zawsze przychodzi do głowy pytanie, dlaczego tkwimy w Polsce, skoro mamy opcję żyć w kraju mlekiem, miodem i najlepszym na świecie Shiraz płynącym? Ano dlatego, że Kraków to moje miejsce na ziemi. Tutaj czuję się sobą. Nie zgadzam się z poglądem, że w Polsce nie ma możliwości, a Polacy są zawistni. Każdy kraj ma plusy i minusy, a ludzie… na całym świecie są bardzo podobni. Mieszkałam już w Australii, w Stanach, w Wielkiej Brytanii i wiem to na pewno. Wszyscy chcemy tych samych rzeczy – pokoju, miłości i bezpieczeństwa finansowego.

Mój mąż przez pobyt w Polsce stał się innym człowiekiem. Otworzył się na świat, zrozumiał, co oznacza bycie Polakiem. Wydaje mi się, że bez tego nie bylibyśmy w stanie zbudować aż tak głębokiej relacji. Nasz polski system wartości jest zupełnie inny od zachodniego, więc było to dla mnie bardzo ważne. I chciałam, aby tutaj mieszkał, żył, pracował. Łatwiej jest mu zrozumieć moje tęsknoty i obawy.

Jestem patriotką i zawsze, wszędzie, o każdej porze i bez względu na nastroje polityczne powiem, że „Ja to mam szczęście, że (…) żyć mi przyszło, w kraju nad Wisłą…”*. Jestem i zawsze byłam dumna z faktu bycia Polką. I nie brałam w ogóle pod uwagę opcji, aby moje dzieci miały urodzić się gdziekolwiek indziej. Dlatego mieszkaliśmy tutaj, aby dzieci nauczyły się dobrze języka polskiego. To dla mnie priorytet.

Nie wyobrażam sobie, aby teraz tutaj napisać, że Polska to bagno. Owszem, jest dziwnie, to, co się dzieje może przerażać, ale przetrwaliśmy już wiele jako naród, więc i PiS przetrwamy. Bardziej niż polityka przeraża mnie inny realny problem, z którym muszę codziennie walczyć. Smog. Wydaje mi się zwykłym absurdem to, co się dzieje. A właściwie co się nie dzieje. Dopuszczalne normy pyłu bywają w Krakowie przekroczone nawet sześciokrotnie. To przez to nasze dzieci chorują, od tygodni boli nas głowa, mąż ma ataki astmy pomimo zwiększonej dawki leków prewencyjnych, często nie możemy wyjść z domu. Powietrze tutaj, gdzie mieszkam, śmierdzi. Właściwie nie widujemy błękitnego nieba. To wszystko sprawia, że czuję się jakbym mieszkała w kraju trzeciego świata, a nie w rozwiniętej Europie. Chcę móc odetchnąć pełną piersią. Pójść z dziećmi na spacer bez obaw, że zachorują. W końcu chcę biegać bez maski.

Oczywiście w Australii jest inny problem – dziura ozonowa, która sprawia, że słońce wręcz parzy. To dlatego wszyscy na potęgę się smarują kremami z filtrem, nie wyjdą z domu bez nakrycia głowy i chronią się przed słońcem. Zawsze się śmiałam, że rękę bliżej okna w samochodzie mam bardziej opaloną (prawą, bo ruch w Australii jest lewostronny). Osobiście męczy mnie upał, choć oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to narzekania na miarę rozpuszczonego bachora. Bo w Australii jest najpiękniejsze niebo, jakie kiedykolwiek widziałam (nawet na Karaibach takiego nie ma) i pogoda po prostu jest zawsze. Oprócz kilku dni, kiedy pada, słońce praktycznie zawsze świeci. Może dlatego ludzie są tam szczęśliwi. Bo jak już Kazik śpiewał „Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca, nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące, tylko zimno i pada zimno i pada na to miejsce w środku Europy”**. Może coś w tym jest.

Odkąd w Polsce rządy sprawują ludzie nietolerancyjni, a tendencja ta widoczna jest również na świecie (Brexit w Wielkiej Brytanii, wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA), mój australijski mąż po raz pierwszy od dziesięciu lat mieszkania w Polsce, miał kilka nieprzyjemnych sytuacji na tle rasistowskim. Dwukrotnie świadkiem tych (na szczęście na razie tylko słownych) ataków były nasze dzieci. Nie chcę ich wychowywać w duchu nietolerancji i agresji. Można więc powiedzieć, że rzeczywiście, wybór PiS-u przyspieszył naszą decyzję o wyjeździe z Polski, choć tak naprawdę to tylko jeden z bardzo wielu powodów.

Jednym z głównych powodów są dla mnie dzieci. Język angielski zapewnił mi nieograniczone możliwości. Chcę, aby moje dzieci opanowały go na poziomie native. Sama najwięcej nauczyłam się za granicą. Choć miałam solidne podstawy gramatyczne i dużą wiedzę, sprawnego posługiwania się językiem nauczyłam się dopiero będąc w sytuacji, kiedy otaczał mnie ten język z każdej strony. I to chcę dać dzieciom, bo to w moim subiektywnym odczuciu największy kapitał. To wolność.

Martwi mnie polska szkoła i raporty, które wyraźnie pokazują, że nadal uczy się dzieci przez wkuwanie. Sama byłam typowym kujonem, wszystkie szkoły skończyłam ze świadectwem z paskiem, a na studiach miałam stypendium naukowe. Przez 12 lat szkoły i 5 lat studiów nie nauczyłam się jednak tyle, co przez rok studiów podyplomowych w Australii. Podejście do nauczania było zupełnie inne (oczywiście nie mogę porównać studiów z podstawówką, niektórych rzeczy rzeczywiście trzeba nauczyć się na pamięć). Na egzaminach wszystkie pytania były opisowe. Ocena składała się w 50% z aktywności na zajęciach, w 30% z pracy zespołowej, a dopiero 20% z egzaminu. Liczyło się głównie myślenie, kojarzenie faktów i „miękkie” umiejętności. Trochę inaczej niż u nas, prawda?

Kiedy porównuję się z mężem, jego wiedza tak zwana „uliczna” jest większa niż moja. Bo ja na geografii uczyłam się o morenach, a on miał za zadanie przynieść potrawę z Meksyku. Ja na biologii uczyłam się o rozmnażaniu pantofelka, a on jak założyć prezerwatywę. Na matmie uczyłam się całek, a on podstaw inwestowania na giełdzie. Ja na wuefie skakałam przez kozła (do teraz śni mi się po nocach), on uczył się pływać. On na zajęciach praktycznych uczył się zmieniać żarówki i robić jajecznicę, ja pamiętam jakieś dziwne wyszywanki, które i tak w rzeczywistości robione były w domu z dużą pomocą rodziców. Szkoła po prostu przygotowywała do życia w społeczeństwie, do radzenia sobie, czego niestety wielu nam, Polakom, nadal brakuje.

Dlatego od 1 lutego (nie wiem kiedy to minęło, przecież jeszcze wczoraj leżały w inkubatorach!) moje dzieci idą do szkoły w Australii. W tym kraju nikt się nie zastanawia czy są w wieku 5 lat na to gotowe. Bo wszyscy się martwią, czy to szkoła jest na to gotowa. Kiedy w zeszłym roku mieliśmy wycieczkę po typowej państwowej podstawówce w Australii, popłakałam się. Najważniejsze dla Pani dyrektor było pokazanie nam wsparcia, jakiego szkoła udziela dzieciom i rodzicom. I trochę mi się zamarzyło, żeby moje dzieci mogły tego doświadczyć. Kiedy napisaliśmy maila do trzech podstawówek, którymi byliśmy zainteresowani, z pytaniem co mamy zrobić, aby zapisać nasze dzieci, dostaliśmy odpowiedzi w ten sam dzień. Zapraszamy serdecznie! Przynieście zaświadczenie o szczepieniach (!!!), potwierdzenie adresu (rejonizacja) i świadectwo urodzenia, może być nawet dzień przed startem szkoły. Do teraz nie mogę w to uwierzyć. Można bez biurokracji? Bez podań? Bez świadków? Bez focha? I przede wszystkim bez łaski i nerwów? Chce mi się trochę tego podejścia „no problem”.

Ważny jest też dla mnie nacisk na sportowy styl życia propagowany w Australii, bardzo to lubiłam. Wszyscy biegają, ćwiczą, grają w golfa. Place zabaw to dzieła sztuki, na których można bawić się godzinami. No i oczywiście plaża. To dlatego włożyliśmy tyle wysiłku, aby nauczyć dzieci pływać. Zaraz po przyjeździe zapisujemy ich do Nippers (klub małych ratowników). Sama będę uczyła się surfować, ale wymyśliłam, że jednak z wiosłem, bo boję się rekinów. Tak, tak, Australijczycy są dumni z tego, że ileś tam gatunków najniebezpieczniejszych stworzeń na ziemi mieszka właśnie tam. Co dziwne, mieszkałam 3,5 roku w Australii i nie widziałam ani raz ani żadnego strasznego pająka, ani rekina. Widziałam za to wielokrotnie delfiny, misie koala i kangury. Na wolności.

Kolejny powód naszego wyjazdu to mąż. W żartach śmieję się, że albo wyjazd, albo rozwód. Prawdą jednak jest, że mieszkał 10 lat w Polsce i po prostu tęskni. Kiedyś podjęliśmy taką decyzję, trudną dla nas i naszych rodzin i teraz moja kolej na wyjazd. Pogodziłam się z tym wiele lat temu.

Jeśli chodzi o blog, absolutnie nic się nie zmieni. No może tyle, że będę Was trochę denerwować tą pogodą. Problemy rodziców, matek i ich dzieci są przecież na całym świecie bardzo podobne. Liczę na to, że będę miała dla Was jeszcze więcej ciekawych tematów, które zmuszą Was do przemyśleń, może działania.

Moje dzieci są w połowie Australijczykami i najwyższa pora, aby poczuły, co oznacza bycie Ozzie (slang od Australia-Aussie-Ozzie i popularny okrzyk “Ozzie ozzie ozzie oi oi oi”). Mam nadzieję, że i one wyrosną na otwartych, pewnych siebie optymistów, tak, jak i mój mąż. Ale i nie zapomną nigdy co to oznacza być Polakiem. I żadna plaża, kangury i misie Koala tego nie zmienią.

Oczywiście wiem, że będę ogromnie tęsknić. Australia jest bardzo daleko, koszty lotu i logistyka są czasami przerażające. Perth to nie Londek czy Dublin, na weekend za kilka Euro nie da się przylecieć. To jednak jest drugi koniec świata. Ja kocham nasze cztery pory roku (w Australii są w moim mniemaniu tylko dwie – lato i jesień), lubię śnieg, białe Święta (w Australii jest wtedy upał, pamiętam Wigilię, kiedy stałam cały dzień przy garach przy 38 stopniach), rozczula mnie wiosna, tulipany, najpiękniejszy miesiąc maj, bez, truskawki, wrzosy, szeleszczące jesienne liście. Kocham nasze tradycje, lubię polską muzykę, polskie kino, nawet czasami polską kuchnię. Nasze cudne morze, spacer Krupówkami. Sportowe emocje i to jak się wtedy jednoczymy. Będzie ciężko nie widywać na co dzień przyjaciół, rodziny. Oczywiście, że mojej rodzinie jest przykro, niektórzy przyjaciele żegnają nas z bólem serca. Dobrze, że jest Skype.

Ale.

Życie jest bardzo krótkie. Trzeba ryzykować, trzeba próbować, trzeba przeżywać i żyć ze wszystkich sił. Teraz. Świat jest taki piękny! Właściwie zawsze w moim życiu prawdziwe szczęście zaczynało się poza moją strefą komfortu. Mam nadzieję, że i teraz tak będzie.

Lepiej niż Barańczak bym tego nie ujęła.

“Jeżeli porcelana to wyłącznie taka”

Stanisław Barańczak

Jeżeli porcelana to wyłącznie taka
Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu,
Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby
Nie było przykro podnieść się i odejść;
Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,
Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć
gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat

Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?

Tak więc pozdrawiam Was ja, wkrótce Matka Polka emigrantka. Bo ja w świecie czuję się też jak u siebie w domu. Bo dom to ludzie, a nie cztery ściany. Będzie się działo!

* Maryla Rodowicz “Tango na głos, orkiestrę i jeszcze jeden głos”

** Kazik „4 pokoje”

Zdjęcie mojej wkrótce lokalnej plaży (!) źródło.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!