Mówię NIE imprezowaniu z dziećmi.

Piątek, 23.45. Na mieście tłum, w większości już lekko zmęczony, królują pijani Anglicy z wieczorów kawalersko-panieńskich. Gdzieś pomiędzy oni. Rodzice. Z dzieckiem lub dziećmi. Dzieci w wózkach, śpiące na krzesłach, grające w gry, lub tępo wpatrzone w ekran smartfona, na którym leci Peppa. I rodzice, rozbawieni, zadowoleni, że śpi, albo, że nie przeszkadza.

Domyślam się, że to na pewno szczególne okazje, spotkania ze znajomymi, których się dawno nie widziało, brak innej opieki. Kumam. Odkąd mam dzieci, jedną z rzeczy za którą tęsknię, to właśnie wieczorne wyjście ze znajomymi. Cudna pogoda, taka, w której po prostu widzę się w wysokich sandałkach, z zimnym mohito w ręce, pogrążonej w wesołej rozmowie, ewentualnie oglądaniu kolorowego tłumu. Noc, palą się latarnie, zagra hejnał. Jest wesoło. Rozumiem tą chęć, może nawet potrzebę, jesteśmy w końcu młodzi, życie takie krótkie, a noc taka ciepła.

Ale mam 3 dzieci. Mogę sobie na te wyjścia pozwolić dosłownie kilka razy w ciągu całego lata. Dzieci na miasto nie ciągnę, mówię NIE imprezowaniu z dziećmi.

Kiedy mam ochotę wyjść, proszę mamę, koleżankę, a gdybym miała, może siostrę, czy teściową, aby zostały z dziećmi w domu. Zdarza się, że wychodzimy z mężem osobno. Na męskie, czy babskie imprezy, bo razem się nie udaje. Dzieci absolutnie nam w tym nie przeszkadzają. Mamy potrzebę spotkań ze znajomymi i ją też można pogodzić z wychowaniem nawet trójki dzieci.

Ale mówię NIE imprezowaniu z dziećmi. Kiedy wychodzę, rażą mnie dzieci śpiące na krzesłach w głośnym barze, dwuletnia dziewczynka o północy bawiąca się słomką, w co prawda pustym, ale jednak kuflu po piwie, wdychająca papierosowy dym, wózek w przejściu, a obok student uzewnętrzniający “niestrawność” zjedzonego po ostrym pijaństwie kebaba.

Tak, to środek miasta, pełno ludzi, tak, to też jedna z najbardziej niebezpiecznych dzielnic w moim mieście (według raportów policji najwięcej tam gwałtów, awantur i rozbojów). Gadanie, że o, słodko śpi, wyluzuj, przecież nic się nie stało, jest dla mnie podobnym argumentem do jeżdżenia bez fotelików, bo “tylko koło domu”.

W ubiegłą sobotę, o godzinie 11.15 rano, weszłam z córeczką do delikatesów na Rynku Głównym w Krakowie. Niby zwiększone bezpieczeństwo, bo to czas tuż przed Światowymi Dniami Młodzieży. Od razu ją zobaczyłam – młodą, 17 letnią może dziewczynę, spuchniętą, spłakaną, całą we krwi. Przed sklepem kilka minut wcześniej zdarzyła się bójka. Ona tylko przechodziła, niestety, źle wycelowany cios trafił centralnie w jej policzek i oko. To samo może się zdarzyć z butelką, która wpadnie na wózek z Twoim dzieckiem, albo na krzesełko, na którym śpi. Czy warto aż tak ryzykować dla kilku drinków? Bo przecież możesz mieć mniej szczęścia niż ta dziewczyna.

W trakcie imprez z alkoholem tak już jest, że człowiekowi poszerzają się granice, nagle północ wydaje się jeszcze wczesną godziną, a środek miasta bezpiecznym miejscem dla dzieci. Zaciera się granica pomiędzy tym, co wypada, a czego już nie. Tak samo oczy przestają być wkoło głowy, łatwo coś przeoczyć.

Nie robię tego. Nie dlatego, że jestem święta i nagle sobie zapomniałam, jak to jest dobrze się bawić. Dzieci zmieniają życie! NIC nie jest tak samo. Czas imprezowania na mieście dla mnie albo już minął, albo zdarza się bardzo rzadko. Zdaje mi się, że Ci rodzice, włóczących swoje dzieci nocami po mieście, chcą udowodnić całemu światu, że z dzieckiem wszystko można. I ja się z tym zgadzam, naprawdę dzieci wzbogacają nasze życie, nie muszą nam nic zabierać. Można nadal zdobywać swoje szczyty, realizować plan na życie, zwiedzać świat. Ale czy trzeba przy tym ryzykować?

Kiedy mam ochotę zobaczyć się ze znajomymi, zapraszam ich do siebie. Jesteśmy w bezpiecznym dla dzieci miejscu. W domu, nawet jeśli nie jest to mój dom, a znajomych. Jest tam toaleta, łóżko, gdyby małego delikwenta trzeba było położyć, są w końcu drzwi i zero potencjalnych niebezpieczeństw i sytuacji, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Wszyscy czujemy się bezpiecznie.

W hotelu NIGDY nie zostawiam moich dzieci samych w pokoju. Choćby był mały i na zadupiu. Lampkę wina mogę zawsze wypić na tarasie, mogę w końcu wyjść, po powrocie do domu. Naprawdę nic się nie stanie, jeśli ominie mnie drink w hotelowym barze.

Okres wakacji może być wyjątkiem, jestem w stanie zrozumieć spacery brzegiem morza, podziwianie zachodu słońca i pozwalanie dzieciom na późniejsze chodzenie spać wieczorami (z nadzieją, że może w końcu padną i choć na urlopie pozwolą pospać przynajmniej do 7). Niestety, obserwując dzieciaki, którym się na to pozwala, widzę, że rzadko kiedy ktoś dobrze się bawi. Rodzice strofują, dzieciaki są zwykle nadmiernie podekscytowane, nie słuchają, ktoś z towarzystwa i tak musi ich pilnować i tak naprawdę, za cenę piwa, wszyscy są lekko poddenerwowani. Chyba nie warto, co?

Kiedy raz mi się zdarzyło, że z powodu winy restauracji, 2 godziny czekaliśmy na kolację i o godzinie 21.45 musiałam przejść z dziećmi przez Rynek we Wrocławiu, wstydziłam się. Przed samą sobą czułam się nieodpowiedzialnie i głupio. I trochę się też bałam, mimo tego, że było nas 4 dorosłych i nikt nie tknął nawet w ten wieczór alkoholu. Moim dzieciom otwierały się szeroko oczy, ktoś puścił obok głośną wiązankę przekleństw, jakaś dziewczyna krzyczała, ktoś gdzieś biegł. Dzieci były wyraźnie zaniepokojone, choć przecież obok szła mama, tata i dziadkowie i wcale jeszcze nie było tak późno. Nie wiem czemu miałabym im to ponownie, świadomie fundować.

Abstrahuję już od tego, że trochę głupio jest się zataczać przed swoimi dziećmi i chwiejnym krokiem prowadzić wózek. Zostawiam to własnej samoocenie. Sama piję przy dzieciach alkohol. Nie mam zamiaru oszukiwać, że w lodówce jest piwo dla gości, albo wmawiać dzieciom, że to soczek, tylko taki dla dorosłych. Kulturalny kieliszek wina do obiadu to nie jest w moich oczach przestępstwo i chcę, żeby moje dzieci nie czuły, że jest to coś nienormalnego, jakieś tabu. Nic co ludzkie… dla mnie jest to całkowicie normalne. Ale i na ten alkohol jest właściwa pora i miejsce.

Moja 25 letnia kuzynka (pisząca świetnego bloga o podróżach gadulec), z pokolenia, gdzie już wszystko można, opowiadała mi o tegorocznym festiwalu Heineken. Uwielbiam go, nie potrafię policzyć, ile razy się na nim bawiłam, nawet wtedy, kiedy byłam już matką trójki. To wspaniałe święto muzyki, koncerty plenerowe, wielkie gwiazdy no i cudne Trójmiasto. Jakie było moje zdziwienie, kiedy moja kuzynka stwierdziła, że jest wolontariuszką w kids zone. Że co? Spytałam. No tak, taka strefa, gdzie mogą bawić się dzieci. Ze względu na natężenie dźwięku, dzieci muszą chodzić w specjalnych słuchawkach, ale pod okiem animatorek, mogą sobie tam zostać do północy, to taka strefa specjalnie dla nich. Najmłodsze dziecko, które widziała kuzynka, nie umiało jeszcze chodzić. Nie muszę chyba dodawać, że szczęki długo nie mogłam pozbierać. Wiem, że zbliżając się do czterech dych, pewnie nie jestem już ani cool, ani trendy, ani nie rozumiem młodych. Za to doskonale rozumiem rodziców. I nie rozumiem potrzeby pojechania na taki koncert z takim małym dzieckiem. Na koncert, na którym leje się alkohol, w powietrzu czuć zioło, a krzaki się ruszają. Po co? Nie przychodzi mi nic innego do głowy, jak tylko niepotrzebne ryzykowanie.

Ostatnim moim argumentem jest błagalna prośba o litość! Jeśli już w nosie ma się komfort własnego dziecka, skulonego, w hałasie śpiącego na krześle, czas pomyśleć o innych. Bo jak ja, niech nawet będzie, że wyrwana od garów dzikuska, zmęczona matka trójki dzieci, w końcu włożę te szpilki, oko pomaluję i pójdę w tany na miasto, ostatnie, czym chcę się przejmować, to obok przy stoliku śpiące dziecko, czy takie, które głośno wyraża swój sprzeciw w stosunku do nowego miejsca, hałasu, nadmiaru światła i braku szacunku do jego rutyny. Mnie to po prostu psuje zabawę i bardzo przeszkadza. Bo odkąd stałam się mamą, reaguję na płacz nawet obcego dziecka i od razu, mimowolnie, wydaje mi się, że dzieje mu się krzywda. Oczywiście, że dzieci płaczą i hałasują. Wiem to doskonale, mam taką trójkę w domu. Ale czy ja muszę to oglądać o północy na mieście? Nie.

To nieprawda, że rodzice, czy rodziny, są wykluczone z rozrywek. Jest mnóstwo koncertów, festynów i miejsc, gdzie dzieciaki i rodzice mogą pójść się “zabawić”. Oczywiście na miarę wieku i możliwości. Są rodzinne restauracje, takie, w których jest plac zabaw i menu dla dzieci. Są hotele w których jest strefa dla dzieci, wszelkie udogodnienia, animatorzy i place zabaw. Wystarczy poszukać.

Mając swoje dzieci, dorośnijmy choć trochę. Niestety, możliwe, że z dziećmi nie da się wszystkiego zrobić, a naszym obowiązkiem jest przede wszystkim zapewnienie im bezpieczeństwa. Mówię NIE imprezowaniu z dziećmi. Teraz jestem mamą, czas imprez pozostawiam na rzadkie chwile, kiedy moje dzieci słodko śpią i opiekuje się nimi ktoś inny.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!