Nie lubię dzieci.

Nie lubię dzieci. Strasznie to jest przykre, choć to stwierdzenie nie jest do końca prawdziwe. Nie chodzi o to, że nie lubię dzieci w ogóle. Nie lubię dzieci nieodpowiedzialnych rodziców. Dzieci wychowywane bezstresowo, którym wszystko wolno. Dzieci rodziców, którzy udają, że dzieci nic w ich życiu nie zmieniły i nadal mogą chodzić nocami po knajpach, pchając wózek z noworodkiem, brać kilkulatka do spa i do teatru na sztukę dla dorosłych. Nie lubię dzieci, które wychowuje się w przeświadczeniu, że są pępkiem świata.

Dzieci przeszkadzały mi, zanim byłam mamą i przeszkadzają mi teraz, kiedy sama mam aż trójkę, spędzam mnóstwo czasu z dziećmi, całe moje życie podporządkowane jest dzieciom, wszystkie pieniądze wydaję na dzieci i stale myślę tylko o jednym. O dzieciach. I o ile swoje dzieci kocham nad życie, mam ogromny szacunek do rodziców, o tyle dzieci obcych ludzi często mi przeszkadzają.

Kilka miesięcy temu byłam na samotnym weekendzie nad morzem. Spotkałam się z bliską koleżanką, byłam na branżowej konferencji, przebiegłam się brzegiem morza, generalnie miło spędziłam kilka dni. Wracając miałam ochotę popracować. Udawało się do Warszawy, w której do mojego przedziału wsiadła czteroosobowa rodzina. Ojciec natychmiast usnął, matka wyciągnęła komórkę, a dzieci zaczęły demolowanie pociągu. Rezolutny pięciolatek i jego trzyletni brat skutecznie uprzykrzyli życie wszystkim podróżującym.

Nie jestem rodzicem idealnym. Nawet moje dzieci mnie męczą, bywają dni, że najchętniej bym się ich pozbyła, przynajmniej na pół dnia. Nie uważam, że dzieci codziennie są spełnieniem marzeń. Kiedy jednak wychodzę do ludzi, wiem, że moje dzieci to mój obowiązek. Moje dziecko nie musi wszystkim przeszkadzać i choć zapewne czasami mi się to nie udaje, staram się nie dopuszczać do sytuacji, kiedy moje dziecko jest czyimś koszmarkiem. Komfort i prawa mojego dziecka nie są ważniejsze niż te wszystkich innych ludzi. To ja mam się nim zająć!

W opisanej sytuacji z pociągu, wystarczyłyby kredki. Mam to zawsze w torebce. Po prostu jestem przygotowana na dziecięcą nudę. Jestem mamą i znam swoje dzieci. Kupuję gazety dla dzieci, zabieram książeczki do czytania, kolorowanki, puzzle, karty do Piotrusia, kredki, miniaturową zabawkę z jajka niespodzianki, którą można złożyć. Zamiast strofować moje dzieci i oczekiwać, że na dwie godziny siądą i będą potrzeć nieruchomo w jeden punkt, zajmuję się nimi.

Kiedy emocje osiągają zenitu, idziemy się przejść. Stosuję tę metodę w restauracji, kiedy czekamy na posiłek, kiedy stoimy gdzieś w kolejce, w trakcie podróży. Zagaduję, wymyślam zabawy.

Kamień, nożyce, papier.

„I spy with my little eye” – czyli „moje małe oczko właśnie zobaczyło coś…” i tutaj pada np. czerwonego! Wszyscy po kolei zgadują co to może być.

Kalambury. Rysuję coś na kartce, a dzieci zgadują co to jest.

Zabawa w „łapki”.

To tylko kilka banalnych przykładów. Po prostu poświęcam dzieciom czas i nie pozwalam na nudę. Moje dzieci same się w takich sytuacjach nie bawią, więc wiem, że nie mogę po prostu zająć się sobą, pić spokojnie kawkę, zerkać na fejsika i olewać to, co się dzieje naokoło mnie. To nie jest czas na mój reset. Ja nadal jestem w takim momencie rodzicem i moim zakichanym obowiązkiem jest opieka nad dzieckiem. Nie tylko straszenie go, strofowanie i krzyczenie. Nie ruszaj, zostaw, pan Cię zabierze, jak się nie uspokoisz. To nie tędy droga. Już chyba wolę, kiedy kilkulatka sadzają przed tabletem. Sama tak zrobiłam kilka razy w życiu. Już nie robię, bo teraz moje dzieci są większe, więc i możliwości ich rozrywek jest więcej. Poza tym lubię wychodzić i chcę moje dzieci nauczyć zachowania wśród ludzi, co jest ciężkie, kiedy jak zombie przyklejone są do kreskówki, bez żadnego kontaktu.

Pochwaliła mnie ostatnio lekarka, kiedy w trakcie oczekiwań na wynik testów alergicznych, czytałam córce książeczkę. „Bo teraz to wszyscy dają do ręki komórkę”, wyjaśniła, w odpowiedzi na moje zdziwienie. Też czasami dawałam, jak już nie było wyjścia. Ale zaczynam zawsze od czegoś bardziej kreatywnego. Nie ganię nowych wynalazków, ale moje dzieci bajką też się szybko nudzą, poza tym całą trójkę ciężko zająć jednym telefonem. No i niestety bajka często działa na moje dzieci jak płachta na byka. Robią się agresywne i zmierzłe. Trudniej mi je potem doprowadzić do znośnego stanu.

Dzieci bywają najbardziej nieznośne w chwilach, w których chcą na siebie zwrócić uwagę. Wiem to już od dawna, więc szczególnie wśród ludzi po prostu poświęcam im czas. I to właśnie wtedy moje dzieci bywają „grzeczne”. Mam kontrolę, widzę, co się dzieje, mogę przewidzieć kolejny krok i zamortyzować możliwy „atak”. To ja pozostaję kierownikiem tego cyrku. Bo to mój cyrk i moje małpy!

Nie zakładajmy, że dziecko, które jest dla nas całym światem, jest śliczne i ukochane, dla kogoś też jest słodkie i zabawne. Śliniący się kilkulatek łażący o 22 po restauracji i walący łyżką w talerzyk, może nie być przyjemnym doświadczeniem dla studentów na pierwszej randce, czy choćby pary styranych życiem rodziców, którzy cudem wyrwali się na randkę, korzystając z uprzejmości babci. Kilka razy zdarzyła mi się taka sytuacja i po prostu jej nie pochwalam.

Kiedy wychodzę BEZ dzieci do miejsca przeznaczonego dla dorosłych, chcę być BEZ dzieci. W najlepszym przypadku wymagam, aby cudze dzieci nie zakłócały mojego spokoju. Co do tego punktu jestem absolutnie nietolerancyjna. Jest mnóstwo restauracji, które są przeznaczone dla rodzin i można się tam wybrać z dziećmi. Sama chętnie korzystam i z niczego nie rezygnuję. Mogę iść z rodziną na kolację i nie mieć poczucia, że psuję komuś rocznicę, randkę, babski wypad, czy tak jak w naszym przypadku, kilka chwil z mężem, które mamy tylko dla siebie.  Kiedy wychodzę, dbam o to, aby w mojej torebce znalazły się „zabawiacze” dla dzieci. Opcji jest naprawdę mnóstwo. Wybieram miejsca przyjazne dzieciom, w których jest dla nich wydzielony kącik, obsługa częstuje kolorowankami, a w menu jest kilka pozycji dla małych gości. Nikt się nie krzywi, kiedy moje dziecko krzyknie „hurrrrra” na widok pizzy.

Wkrótce przemierzę z dziećmi cały świat (pisałam o tym tutaj). Oczywiście, że boję się tej podróży. Nie chcę nikomu przeszkadzać, a jednocześnie chcę moim dzieciom pokazać, jakie podróżowanie jest wspaniałe i ekscytujące. Dlatego szukam rozwiązań, które sprawią, że nawet taka męcząca i długa podróż będzie przyjemnością. Nie daję dzieciom żadnych leków na zamulenie czy spanie (spytało mnie już o to wiele osób, przykro mi, ale nie kumam tej koncepcji, więc nie pomogę). Jestem z nimi, w każdym momencie i bardzo się staram, żeby wszystko było dobrze. Luzuję. Ubiorę wszystkich wygodnie, przygotuję się na każdą ewentualność, zabiorę ze sobą masę rozrywek, przemierzę kilka razy lotnisko, pociąg, samolot. Zagadam każdą stewardessę, wykorzystam wszystkie opcje. Zatrzymam się w hotelu, który przystosowany jest dla rodzin, wybiorę lot w godzinach, w których moje dzieci nie są jeszcze przemęczone i z fochem. Naprawdę da się. Wiem, bo już byłam z dziećmi dwa razy w takiej podróży i nie chowam ich w domu pod kloszem, a regularnie bywam, wyjeżdżam, zwiedzam. Razem z dziećmi. Bo dzieci są cudowne, sprytne, mądre i kochane. Ale trzeba je wychowywać.

Oczywiście dzieci są różne, mają wybuchy agresji, złości, płaczu. To jest całkowicie normalne i nie o to chodzi w tym tekście. Dziecko to też człowiek i inni podróżni muszą zdawać sobie z tego sprawę i wykazać się odrobiną empatii. Zupełnie tak samo, jak w stosunku do innych osób, które bywa, że chrapią, nadużywają alkoholu, szturchają, kopią w siedzenie, nieładnie pachną. Nic co ludzkie… To samo tyczy się dzieci. Bądźmy wyrozumiali.

Ale, dziecko nie musi być zmorą dla innych osób, nie musi przeszkadzać, nie można mu na każdym kroku ustępować i zakładać, że dla innych jest, tak samo jak dla nas, pępkiem świata i jesteśmy gotowi wszystko mu wybaczyć i pozwolić sobie wejść na głowę. Dajmy innym żyć. A dzieciom bywać. Uczmy je od samego początku poszanowania cudzej własności, przestrzeni, komfortu.

Dzieci zmieniają wszystko i trzeba swoje życie do dzieci dostosować. Wybierać miejsca dla nich odpowiednie i kierować się rozsądkiem (poruszałam ten temat tutaj). Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka, nawet dzieciom nie wolno tej granicy przekraczać!

Rozumiem, że często rodzice są bezradni, że są zmęczeni, że mają dość, że brakuje im pomysłu. Rozumiem to, bo sama mam ten problem. Ale to jest mój problem, a nie Halinki, która miała pecha i wykupiła sobie miejsce obok nas. Dzieci to obowiązek rodziców. Miło by było od czasu do czasu się nimi zająć. Wystarczą kredki. A zamiast strofowania i straszenia – moment uwagi.

Zdjęcie: źródło.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!