Litania.

Wstaję codziennie rano z ambitnym planem zawojowania świata. A potem budzą się dzieci i mój plan pęka jak bańka mydlana. Rozpoczyna się litania. Sprzątam, choć porządek w domu trwa do pierwszego krakersa. Piorę, a potem niewzruszona patrzę, jak na świeżo upranym i uprasowanym mundurku ląduje wiśniowy jogurt. Godzinami gotuję zdrowe jedzenie, na które często moje dzieci mają jeden komentarz. Fuj. Matka to Syzyf. Codziennie, w pocie czoła, pcha swój wielki kamień obowiązków, po to tylko, aby pod koniec dnia być dokładnie w tym samym punkcie, w którym zaczęła.

Jestem matką na cały etat. Możliwe, że nawet na trzy, bo mam troje dzieci i męża, który pracuje 6 dni w tygodniu. Nikt mi nie pomaga. Wcale nie jestem z tego dumna, bo byłabym na pewno szczęśliwszym człowiekiem, gdyby od czasu do czasu ktoś poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „napij się kawy”, ja pójdę z nimi na plac zabaw. Muszę jednak sama. Nie użalam się nad sobą, jestem dorosłą dziewczynką, ponoszę konsekwencje swoich świadomych wyborów. To jest mój cyrk i to są na pewno moje małpy.

Świadomość odpowiedzialności za dzieci wchodzi na idiotyczne poziomy poczucia winy i braku kompetencji. W głowie matki biją się ciągle myśli, czy to, że jeszcze nie czyta, to moja wina? Czy to, że popchnął brata, to jakieś moje niedopatrzenie? Czy fakt, że płacze, kiedy coś mu się nie udaje, to skutek mojego wychowania? Kiedy popatrzysz na inne dzieci, na chwilę się pocieszasz, bo wszystkie takie same, choć ich matki w bełkotliwych opowiadaniach wychowują przecież Einsteina.  

Wykończona. To taki przymiotnik określający matkę. Codziennie nie wiem, czy zdołam pociągnąć kolejny dzień. Chciałabym z uśmiechem znosić swój los, ale czasami nie mam na niego siły. W te dni myślę, że burdel ma każdy, tylko nikomu go nie pokazuje. To dlatego matki nie lubią niezapowiedzianych wizyt. Bo wtedy by się wydało, że siedzą na Fejsie w dresie i bałaganie, a dziecko w pokoju obok ogląda bajki. Nie dziwię się takim dniom! Kto z nas ich nie ma, niech pierwszy zamilknie. Idealnym dziękujemy.

Moje dzieci oglądają bajki. Czasami są tak nabuzowane, a ja muszę zrobić coś na czas, że nie ma innego wyjścia. Wytwórnie Pixar i Disney powinny dostać Nobla za wybitne zasługi dla ludzkości. Moje dzieci jedzą cukier. Tak! Biały, chamski kryształ, w postaci obrzydliwie słodkiej czekolady i nutelli. Dzieciństwo bez cukru, różu i plastiku musi być smutne. Moje dzieci wiedzą, jak wygląda McDonald ’s. Czasami przekupuję. I dzieci i męża nawet też. Stosuję małe kłamstewka, żeby osiągnąć kilka minut ciszy. Zdarza się, że wychodzę z siebie i żyłka w mojej głowie, trzymająca w ryzach głośniejsze dźwięki, pęka, a ja wołam o spokój. To instynkt przetrwania, którego nijak nie zdyscyplinują żadne rodzicielskie kursy i przewodniki. Moje dzieci śpią w moim łóżku, bywa, że płaczę w poduszkę, kiedy się rano obudzę, a te maluchy przez sen mówią mama. Nauczyłam się robić dziesięć rzeczy na raz i nie odczuwać absolutnie nic, kiedy żadnej z nich nie udaje mi się skończyć, choć kiedyś byłam mistrzynią planowania. Bywają dni, kiedy „słowo na k” często pojawia się w mojej głowie.

Już coraz słabiej, ale pamiętam jeszcze życie, które kiedyś wiodłam. Nadal kupuję wysokie szpilki w bajeranckich kolorach. Teraz odkładam je na półkę z napisem „okazja”. Kiedyś na pewno się przydadzą. Na razie chodzę w klapkach. Mówię moim dzieciom, że je kocham, nawet w te dni, kiedy nie chce mi się być mamą. Całuję moje dzieci w usta, godząc się na potencjalne miliony mnożących się w ten sposób zarazków. Nie karmiłam piersią, nie rodziłam, bo z lenistwa zapewne, poddałam się cesarce. Podawałam słoiczki, bo na nic innego nie starczyło mi czasu. Stosowałam smoczki, bujaczki i inne gadżety. Chodziłam na skróty, żeby wyrwać dla siebie chwilę na prysznic i spotkanie z drugim dorosłym. Jestem niekonsekwentna i gubię się w swoich własnych „nie wolno”.

Nigdy nie byłam idealną matką. Nie zapominam o sobie i często na zakupach to sobie kupuję prezent, a nie kolejny dla dzieci. Wychodzę z domu, kiedy mogę. Bez dzieci. Piję wino. Czasami żałuję, że ze względów na moralność, zasady i obyczaje, nie mogę się go napić w tym momencie, kiedy moje dziecko od godziny wyje, bo kanapka była w trójkąty, a chciało w trójkąty. Jem węglowodany. Nawet w postaci burgerów i pizzy z glutenem. Oglądam seriale, bywa, że do 3 nad ranem, a potem chodzę cały dzień z oczami na zapałkach. Zakochałam się w Harveyu z Suits i bywa, że to z nim spędzam noce. Piję za dużo kawy. Mam piegi, cellulit, odrosty. Czytam jedną książkę na miesiąc. Zasypiam na stojąco. Noszę czapkę i duże okulary, w dni, kiedy w powodzi zgubnych myśli, wygląd zewnętrzny nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Płaczę na reklamach.

Bywa, że zabawa z dziećmi nudzi mnie do granic możliwości i od 16 czekam już na magiczny moment, kiedy wybije 19. Zdarza się, że patrzę na moje dziecko i myślę sobie, że jest najpiękniejsze na świecie, ale są takie momenty, kiedy zachowuje się jak mały wredny bachor. Jestem do usług 25 godzin na dobę. Piorę, szyję, gotuję, śpiewam, maluję, karmię, podcieram małe pupy, sprzątam, układam, składam, wycieram zielone gluty, ojojam, tulę, usypiam, pocieszam, dyscyplinuję. Jestem wieloma osobami na raz, choć w żadnej z tych ról nie mam żadnego doświadczenia.

Często jestem sfrustrowana, zdołowana, nieprzytomna ze złości. Przecież tak bardzo chciałam dzieci! A teraz jestem najgorszą matką na świecie. Kiedy dzieci miały rok, czekałam aż zaczną chodzić, kiedy miały dwa, czekałam, aż minie bunt dwulatka, kiedy miały trzy, odliczałam dni do pierwszego dnia w przedszkolu, kiedy są chore, czekam, aż przejdzie katar. I tak w kółko, już kilka lat. Mam dość narzekania, biadolenia, wrzasków, pisków, krzyków, jęczenia, wybuchów, histerii, jojczenia i proszenia. Czy mogą przez chwilę nie wołać „mama”?

Kiedy co rano pakuję moim dzieciom śniadaniówki do plecaków, myślę sobie, że nigdy bym nie wpadała na to, że 18 lat się kształciłam po to, żeby teraz wycinać serca z kanapek. Zwykle zbieram się do kupy, ubieram się w matczyny uniform wybuchowej mieszanki ekstazy i udręczenia. Czekam jednego pojednawczego spojrzenia, które kumają inne matki. Tego, które bezgłośnie mówi „Kocham moje dzieci do szaleństwa, ALE…”. I tutaj do wyboru: nie zniosę kolejnego wybuchu, nie lubię pobudek o piątej rano, jak się nie uspokoją, nie ręczę za siebie.

Dzisiaj litania się nie kończy, jest wycie do księżyca i wyrywanie włosów z głowy. Mam w nosie dobre rady bycia cierpliwą i spokojną! Dzisiaj to ja chcę się położyć na podłodze w supermarkecie, wrzeszczeć NIE i czekać, aż się ktoś nade mną zlituje.

A potem padam na sofę, odpalam newsy i czytam, że komuś noworodek umarł na rękach. Pięcioletnia dziewczynka utopiła się w domowym basenie. Dwulatka śmiertelnie otruła się wybielaczem. Ktoś porwał parę bliźniąt z przedszkola. Policja wyznaczyła milion w nagrodę za trop chłopczyka, który zaginął bawiąc się przed domem swojej babci.

Zerkam szybko na zdjęcie moich małych urwisów. Jak to dobrze, że już za chwilę te małe rączki powieszą się na mojej szyi i głośno krzykną „mama”.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!