Hymn do weekendu.

Zakochałam się w piosence Coldplay “Hymn for the weekend”, chodzi już za mną kilka tygodni, nawet w korkach puszczam na maksa i podśpiewuję. Podglądam Indie i boską Beyonce, w stosunku do której powiedzenie, że wygląda jak milion dolarów, dawno już stało się obraźliwe.


Przypominają mi się imprezy, które rzeczywiście kończyły się uniesieniami, niesamowitą energią i poczuciem ekstazy. Wybawiłam się za wszystkie czasy i widziałam wschody słońca na ulicach wielu miast świata. Bywało, że witałam poranek, wychodząc z klubu, kiedy inni szli na pierwszą niedzielną mszę. Cały weekend upływał na powolnym leczeniu kaca, piciu kawy bez pośpiechu, na leniwych zakupach i hedonistycznych zajęciach. Wszystko to wysoce męczące, człowiek z radością szedł w poniedziałek na uczelnię, a potem do pracy, trochę odpocząć.

Chce mi się śmiać jak słyszę tę piosenkę. Jak teraz wygląda mój weekend? Zaczyna się tak samo jak kiedyś, w piątek. Bo już w piątek psychicznie się nastawiam do wstania skoro świt. I kiedy wszyscy na około zachwycają się piątkiem, piąteczkiem, piątuniem, dla mnie to jest ewentualnie wzruszenie ramion i głośne phii. Jaki weekend?

O 5 z minutami obudzi mnie stopa wwiercająca się w brzuch, albo ręka, która pacnie mnie w twarz z otwartej dłoni. Ewentualnie potomek uruchomi syreny, informując radośnie, że oto zrobił kupę. Kiedy będę półprzytomna parzyła kawę, żeby jakoś o tej 5 się obudzić, dziecko zażąda rozrywek. Niezdolna do niczego, oprócz na autopilocie parzonej kawy, puszczę bajkę. No ale skoro już wstałam, to przecież nie będę bezczynnie siedzieć.

Ja, oh, ja, oh ja
la la la la la la la la
ma-tka, ma-tka.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Pranie się robi. Można od razu zupę wstawić, żeby czasu potem nie marnować i mieć go więcej dla dzieci! Pierwsze zerknięcie na zegarek w nadziei: byle do śniadania.

O 6.30 jestem po drugiej kawie i dwóch praniach. Rozglądam się za ciastem. Czytamy bajeczki. Ziewam tak, że w końcu dziecko przejmuje pałeczkę i samo podpowiada. Ileż można czytać to samo w kółko? Widać można, bo pada wyraźna komenda “jesce las”. Kiedy bajka w końcu się nudzi, wyciągamy artylerię zabawek. Jedną ręką układam lego, drugą mieszam zupę i szybciutko robię spód do tarty. Sprzątamy przed śniadaniem.

Tatuś robi śniadanie, a ja sędziuję trzeciej z kolei kłótni o to, czy lepsze jest miejsce po prawej, czy sok zawsze jest zimny i dlaczego jajka są sadzone, skoro chciałem sadzone. Pięć razy zmywanie rozlanego soku, zbieranie jajek z podłogi, odbieranie dziecku noża, który podstępem wyhaczyło spod mojego talerza. Sprzątamy po śniadaniu. Wybija korki, bo w jednym momencie chodzi piekarnik, zmywarka, pralka i odkurzacz. Dom nie wyrabia, potrzebny agregat, żeby posprzątać po śniadaniu.

Po krótkiej, aczkolwiek burzliwej, naradzie, wygrywa park. Pierwsze dziś przebieranie, nie dla outfitu spidermana, nie dla smerfa i księżniczki. Nie dla sukienek w ogóle. Bunt, płacz i zgrzytanie zębów, bo na 12 stopni nie można w japonkach. Za 45 min zwarci i gotowi wychodzimy z domu.

Mijamy bramę domu, kiedy pada pierwsze “chcę siku”. Po drodze dwa sklepy, przy obu toczymy szybką dyskusję na temat: Chcę lody. Chcę piciu. Nie chcę wody. Chcę kolorowe. Chcę gumkę. Chcę czekoladkę. No to może chociaż ciasteczko? Po trzech postojach (małe nóżki bardzo bolą) i po dwóch zbiorowych sikaniach, docieramy zziajani i spoceni do parku (400 metrów od domu).

la la la la la la la la
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
W parku siadamy daleko, jednym okiem tylko udaję, że patrzę. Niestety, zdaje się, że nie wystarczająco daleko siedzimy, bo za chwilę dobiega nas głośne maaaaaamooooooooo, na zmianę z taaaaatooooooooo. Tak więc relaksik – kopię zamki, huśtam, bujam i podnoszę. Mała przepychanka z innym rodzicem, standardzik. Wykończona jak pies, zarządzam powrót do domu.

W domu trzecie pranie i zupa. Jak dobrze, że gotowa, się rano o świcie sama zrobiła. Jemy, drugie pakowanie zmywarki, drugie przebieranie, odplamianie, plamy z trawy nawet na apaszce. Patrzę na zegarek, jest 12.30, o Panie, jak daleko do 20. Kawa. Potrzebuję kawy.

Spory trwają. Tym razem o żółtą kredkę i o to, czy lepiej huśtać się po lewej czy po prawej stronie. Trzaskają drzwi, latają miśki. Kawę  piję zimną. Dziś kinderbal. Pół godziny zapinania do fotelików, a potem dwie godziny w kulkach, gdzie 12 pięciolatków nie zatrzymuje się ani na moment, nawet tort pochłaniają w piskach, wrzaskach i na stojąco. Od samego patrzenia boli głowa. Od patrzenia na ciekawostki wychowawcze jest wesoło. Prawie padam, kiedy przy wyjściu słyszę pytanie zadane malutkim głosikiem “co teraz będziemy lobić”?

Kolejne zerkniecie na zegarek. Dopiero 15, do spania daleko. Jedni grają w gry planszowe, inni demolują pozostałe pokoje, kiedy na stół wjeżdża podwieczorek, przygotowany jako produkt uboczny powstającej w tym samym czasie kolacji. Sprzątanie, trzecie pakowanie zmywarki.

Plan kolejnych rozrywek przy dobrej pogodzie zakłada ogródek. Nauka jeżdżenia na rowerze, roznoszenie okolicy, trampolina. Sprzątanie i sto pytań do. Dlaczego woda w kranie jest zimna. Czemu nie można jeść lodów na śniadanie. Czy lew mógłby zjeść pięciolatkę, skoro wilk połknął Babcię? Trzecie przebieranie, bo kropka z wody wylądowała na koszulce.

Ja, oh, ja, oh ja

Kolacja i światełko w tunelu – już niedaleko do 20. Negocjacje przy kuchennym stole, komu rybki, komu marchewki. Wybieranie na kolanach ryżu z dywanu w trakcie kolejnego sprzątania. Kąpanie, przebieranie, tym razem zmoczonego do suchej nitki rodzica, który asystował nieświadomy, że w małej wannie można wytworzyć metrową falę. Zęby, książeczki, usypianie.

Gaszę nagłe pragnienie, podziwiam pokaz cyrkowych umiejętności, tropię wilka, który schował się w szafie, szukam misia, który przecież wiem, że został w przedszkolu, prowadzę trzy razy na siku, opowiadam długą bajkę, koniecznie o piesku, robię masaż, drapię po plecach, opatruję niewidzialne rany, które jednak spać nie dają.

W końcu padło i cicho pochrapuje. Odlepiam się od poduszki i skradam do wyjścia.

la la la la la la la la

Jest! 20! Będzie, będzie zabawa! Będzie się działo! Teraz zaszaleję! Nie wiadomo co robić pierwsze!! Nalewam sobie winka, w końcu siadam ze współspaczem, puszczam film, który przez trzy ostatnie wieczory próbujemy obejrzeć. Jest tak błogo, tak wspaniale, taka cisza…

Ze snu, o 23.30, wyrywa mnie głośne maaaaamooooooooo, maaaaamoooooooooooo.

Ja, oh, ja, oh ja
la la la la la la la la
ma-tka, ma-tka.
Woo.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
O 5 z minutami obudzi mnie stopa wwiercająca się w brzuch, albo ręka, która pacnie mnie w twarz z otwartej dłoni. Patrzę na ten mały nosek, podobny do mojego i wiem, że oto mam tego aniołka, zesłanego z niebios, który rozświetla życie i który daje ten sam haj, o którym śpiewa Beyonce. Przecież miłość do dziecka to najsilniejszy narkotyk.

Nina w sukience maybe4baby.

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!