Dziennik. Australia. Wielka czwórka.

Powiem szczerze, że zakręt złapać ciężko ostatnio. Nie, nie, nie tak znowu ciężko, żeby się kieliszka wina nie napić wieczorem to jeszcze nie. Ale jest gorąco. To znaczy nie dosłownie gorąco. Bo u nas jest jesień i nadeszła era “cholera ale zimno” zamiast “cześć”. Ci biedni tubylcy nie wiedzą, że te 20 stopni, przy których marzną im tyłki, to szczyt marzeń nad Bałtykiem i środek sezonu parawaningu w Międzyzdrojach.

Ale od początku. Dwójka z moich dzieci dostała wyróżnienie na apelu. I wiecie, ja to mam taki niewyparzony jęzor, że po pierwszym apelu sobie niewinnie zażartowałam, że to wszystko dzięki łapówce, którą daliśmy dyrektorce. Niektóre miny zrzedły, bo łapówki w Australii są traktowane na równi z przestępstwem wylegiwania się na plaży w pełnym słońcu. Drugi apel zniosłam jak żołnierz, na twardziela, niepomna na szum niosący się po zastępach matek. Nie wiem co zrobię w piątek, bo mam wrażenie, że już sama Pani Dyrektor przed wręczeniem Emmie nagrody, zapyta “Czy są jacyś inni uczniowie w tej szkole, czy tylko dzieci Hicksów”?! Bo my, kochani, jesteśmy jak nowoczesna Kelly Family. Jeszcze chwilę i też zaczniemy śpiewać. Lub wyć, ale przecież co to za różnica.

kelly-family

Dominik ze wszystkich chłopców w klasie zaprzyjaźnił się z Alexem. Zapoznałam się więc z mamą Alexa. I mówię, że heloł, najs tu mit ju, mi is Dagmara, z Polski, to jest Dominik, koleguje się z Twoim Alexem. Kak on Alex! Eto Sasza! Odparła i wszystko stało się jasne. Przyjaźń polsko-rosyjska kwitnie.

Codziennie staram się wymyślać coś nowego dla dzieci na lunch i na inne szkolne przerwy, na które zgodnie z zaleceniami mają przynieść jedzenie, bo przecież ileż można jeść kanapkę z szynką. Wertuję przepisy, dopracowuję receptury, karteczki z serduszkami zostawiam, sałatki owocowe, żeby świeże były, o 6 rano siekam. A co na to moje dzieci? Największym ich marzeniem jest lunch zamówiony ze stołówki. Podobno to bardzo hipsterskie jest, bo nawet koktajl z jarmużu serwują, opcje bezglutenowe i lody bez cukru. Na bogato. W końcu dałam się ugiąć i zamówiłam dzieciom obiad na próbę. Wyczułam spisek, bo do szkoły lecieli jak na skrzydłach, za każdym razem, kiedy tylko wspomniałam o obiedzie ze stołówki, krzyczały, że jestem najlepszą mamą na świecie i piszczały podekscytowane. Szastam więc teraz kartą kredytową na prawo i lewo, szczególnie w te dni, kiedy wiem, że od 8 rano jestem już bardzo zmęczona. Zamawiany lunch? Proszę bardzo! Plus 100 punktów do macierzyńskiego lansu.  

Stary kończy dziś 4 dychy. Zawsze mi się wydawało, że jak dojdziemy do tego wieku, to będziemy jak staruszka z “Seksmisji”, w fotelu bujanym, okryci pledem, z jednej strony dżemik truskawkowy, z drugiej druty do dziergania sweterków dla dziatków. No ale nic z tego (bez “na szczęście”, bo jak się wczoraj przeleciałam kilometr po parku, z wywieszonym jęzorem wołając “czekajcie na mamę”, pozapinałam wszystkich w samochodowe foteliki, w myślach tylko klnąc na nie jak szewc, a potem uspokoiłam zaciekle walczące plemię, wizja fotela bujanego i pledu była bardzo kusząca). Pytam męża, czy mu teraz odbije, kupi sobie motor, zrobi tatuaż na czole, czy znajdzie kochankę. Przy tym ostatnim sama się roześmiałam w głos. Statystycznie nie ma chłopak zbyt dobrego notowania. Trojaczki są jak lot w kosmos, nie dla każdego. Mówi, że nie ma ani czasu ani pieniędzy na głupoty. Także wiecie dziewczyny, stary sposób “na dziecko” nadal działa. Muszę pomyśleć o wymianie na nowszy model, ale skąd ja wezmę góry w pobliżu? Bo wiecie, najlepiej męża (tudzież teściową) zabrać w góry. Dużo wypadków jest w górach, ciało ciężko znaleźć…

Zorganizowałam prezent marzeń, ale jak to już w moim życiu bywa, nic nie odbywa się bez małego dramaciku, więc przy kupowaniu zaangażowałam kumpla, on dzwonił i szukał, ja z moim obwoźnym cyrkiem przyjechałam zapłacić, inny kumpel odbierał, żeby przechować (bo przecież wiadomo, że dzieci na hasło “nie mówcie tacie” od progu informują, że nie twierdzimy wcale, że w garażu, po lewej stronie, przykryty prześcieradłami jest dla Ciebie prezent, tylko nie mów mamie, bo to niespodzianka). Pan ze sklepu coraz szerzej otwierał oczy, a w końcu stwierdził, że on naprawdę nie chce wiedzieć kto z kim i po co i pożyczył nam wszystkim dużo szczęścia i powodzenia. To powodzenie wykorzystam do wyprodukowania tortu, a właściwie dwóch. Zawsze wcześniej szłam na łatwiznę i zamawiałam, ale przecież kiedyś trzeba dorosnąć, prawda? Postawiłam na tort na spodzie z czekoladowych ciasteczek, z czekoladową masą, ozdobiony czekoladowym kremem, a na wierzchu czekoladowe wiórki. Prawie zgadliście. Ulubionymi słodyczami mojego męża nie są wcale wafelki. Ani bezy. Nawet jeśli moje ciasto finalnie będzie wyglądało tak:

IMG_0662

to będę jak Joey z “Przyjaciół”. Czekoladowe ciasteczka – dobre, czekoladowy krem – dobry, czekoladowa masa – dobra. Czego tu nie lubić? Poza tym liczą się chęci, prawda??

Na koniec wisienka na torcie z życia “celebrytki”. Siedziałam sobie wczoraj przed kamerą, czekając na wywiad dla królowej polskich śniadaniówek, w pełnym skupieniu studiując moje irytujące gestykulowanie, marszczenie brwi i mlaskanie, kiedy zadzwonił telefon. Ze szkoły.

I tutaj mała dygresja. Przychodzi taki moment w życiu każdej matki, kiedy żegnając się z dziećmi na progu placówki oświatowo-wychowawczej, odczuwa wewnętrzny smutek i żal. Tak wielki, że odlicza minuty podarowanej wolności. Bo ten smutek jest z tego powodu, że to tylko sześć godzin, które bardzo szybko minie. I z tego głębokiego rozgoryczenia wyrywa ją telefon. Patrzy na ekran. Szkoła. Patrzy jeszcze raz, tym razem jak na jakiegoś upierdliwego insekta. Chce szybko zabić i znowu mieć spokój, ale jednocześnie trochę się boi. Chce zignorować, ale wie, że to nie zadziała. Mimo wszelkich pokus, odbiera jednak, bo wie, że szkoła to nie nielubiana koleżanka i będzie dzwonić do skutku. No i z mojego zamyślenia przy pracy nad poprawą wizerunku wyrwał mnie właśnie taki telefon. Córka źle się poczuła, proszę przyjechać. Dzieci mają radar, który wyczuwa WSZYSTKIE ważne dni rodziców, więc nie łudź się, że kiedykolwiek, cokolwiek sobie zaplanujesz!

Od razu miałam przed oczami tą scenę, która ostatnio obiegła Internet, kiedy profesor udzielał z domu wywiadu dla telewizji i do pokoju wdarła się dwójka maluchów, a moment za nimi jak ninja wparowała matka. Z tym, że moje dziecko przyszłoby do mnie z miską popcornu i iPadem w ręce i tyle by było z latami budowanej iluzji perfekcyjnej matki idealnych dzieci. Najgorzej.

Aha, dziękuję bardzo za troskę, w moim stanie nie ma cyklonu, w moim domu grasuje jednak nieobliczalny huragan El Trojacco. Dzisiaj mąż zamknął nas na chwilę w łazience, kiedy dzieci za drzwiami walczyły o balonik i szepnął: czasami czuję się jakbym był w laboratorium w Parku Jurajskim. Jestem na razie bezpieczny, ale tam za szybą są wściekłe bestie i ja muszę sobie teraz wykombinować na szybko jak przeżyć, zanim mnie dopadną. “Uwaga, wychodzę”, krzyknął i otwarł drzwi. Poza tym wszyscy zdrowi. Howgh!

Nieźle się napracowałam, żeby napisać dla Ciebie ten post, uff. Teraz czas na Ciebie, razem tworzymy to miejsce. Będzie mi miło, jeśli pozostaniemy w kontakcie. Jest kilka opcji:i

    • Zostaw proszę komentarz. Dla Ciebie to moment, a dla mnie istotna wskazówka.
    • Polub mój fanpage na Facebooku, dzięki temu będziesz na bieżąco.
    • Jeśli ten tekst trafia do Ciebie – podziel się nim ze znajomym.
    • Możesz śledzić mnie na Instagramie, gdzie oprócz fotek moich dzieciaków znajdziesz całą masę zdjęć żarcia i butów!